29 marca 2008

Dziwny tekst Sakiewicza. Muzyczne refleksje urażonej internautki...

Same dziwy mają miejsce od dwóch dni w naszych mediach. Dziwy tym większe, że dotyczą one cenionych, li szanowanych do niedawna przeze mnie postaci.

Najpierw zaskoczył mnie niemiło Jan Wróbel, który jeszcze kilka miesięcy temu (do momentu nagłego zamilknięcia w Salonie24; "Dziennika" już dawno nie kupuję) w moich oczach uchodził za wyważonego, acz i humorystycznego publicystę. Swoim nie najwyższych lotów pod względem merytorycznym tekstem "Czas odwołać prezesa PiS", tak mnie zadziwił, że nie omieszkałam pozostawić pod jego artykułem parę ostrych słów, wymierzonych w jego osobę. Pan nauczyciel historii, pewnie i wychowawca,a i ponoć swego czasu dyrektor szkoły, napisał tak niskich lotów pod względem kultury słowa i kultury społecznej tekst, że pomyślałam przez moment, że pomyliłam portale! Pomyliłam portal "Dziennika" z portalem "Wybiórczej"! Ciekawa jestem, jakby zachował się jako wychowawca, gdyby uczniowie szkoły zaczęli wykrzykiwać w jego stronę takie oto słowa: "Pozbyć się ze szkoły Wróbla! Precz z Wróblem!"?

Teraz zaskoczył mnie pan Tomasz Sakiewicz, z którym ostatnimi czasy chyba najbardziej się identyfikowałam. Na nowym portalu Niezależna.pl, autor zamieścił taki oto tekst (artykuł?):

"SAKIEWICZ: KIEDY ZACZYNA SIĘ CENZURA

TS, 29-03-2008 00:48

Jak zaczyna się cenzura
Ilość obelg i pomówień jakie wylała pod moim adresem Gazeta Wyborcza przekracza nawet ich bardzo szerokie normy. Jednak nigdy ich ani zadnego dziennikarza nie podałem do sądu.

Najlepszy przykład to choćby sprawa odejścia Wierzbickiego z "GP". Sprowokowana przez niego awantura od poczatku do końca mająca swój finał w wyssanym z palca donosie opublikowanym w GW. I choćby zakłamanie oczywistej prawdy łatwej do sprawdzenia w dokumentach sądowych, że byłem razem z Wierzbickim założycielem Gazety Polskiej, i tego że to ja wymyśliłem szesnaście lat temu "GP" i namówiłem go wbrew jego oporom na budowę nowego pisma. A szczytem paranoi jest to, że o tym jak powinna wyglądac Gazeta Polska chce rozstrzygać Gazeta Wyborcza.

Byłem przeciwnym procesom Targalskiego i publicznie wezwałem go do tego, zeby się z niego wycofał. Nie podałem TVN do sądu mimo, że wobec nas posługiwali się w pewnym momencie inwektywami.


A co do lustracji to stałem się wrogiem lewej strony, gdy opisaliśmy sprawę Suboticia i większości prawej gdy nagłośniliśmy sprawę abp. Wielgusa. Nie jest prawdą, że PiS miał cokolwiek z tym wspólnego. Było raczej dokładnie odwrotnie. Z obdywu stron posypały sie wtedy identyczne inwektywy.


Natomiast to co mnie przeraża to brak wrażliwości równiez wsród wielu internautów na wolność słowa. Nie kasuję nawet obraźliwych pod moim adresem postów w tym ewidentnie osoby chorej pschicznie niejakiego poczytnego, tylko dlatego, żeby dawać przykład innym. Każdy ma prawo wygłaszać swoje poglądy, a podjrzliwie nalezy patrzeć na tych,którzy je ograniczają, a nie na tych którzy mówią to co myślą
."

O ile zgadzam się z autorem w pierwszej części jego tekstu, to już w jego końcówce w ogóle. Oczywiście, również jestem zdania, że podawanie do sądu osób za same słowa krytyki, jak to ma miejsce w wydaniu dziennikarza Michnika, jest posunięciem absurdalnym, karygodnym, karykaturalnym i ośmieszającym samego pracownika mediów. To nie tylko przejaw jego bezsilności i niemocy intelektualnej, czy braku zdolności do prowadzenia polemik piórem, ale najwyższej bezczelności, bo chęci zamknięcia ust osobom o odmiennych poglądach i krytycznie patrzących na jego osobę. Można by rzec nawet, że to objaw przerośniętego "ego"!

Nie mogę się natomiast zgodzić w żadnej mierze z przekazem, jakoby kasowanie agresywnych, obraźliwych,napastliwych i nasyconych przemocą komentarzy jest przejawem podejrzanego braku wrażliwości internauty na wolność słowa w ogóle. Co tu jest podejrzane? Co tu się kryje? Głęboko skrywana tendencja anonimowego człeka do zapędów dyktatorskich? Co autor chciał przez to powiedzieć? Czy T. Sakiewicz uważa, że wolno dopuszczać się agresji i przemocy wobec drugiej osoby? Czy obrona własnych, bądź cudzych granic, obrona godności ludzkiej, mówienie NIE przemocy psychicznej jest przejawem braku wrażliwości na wolność słowa? A może odwrotnie? Może wyrazem asertywności, wrażliwości na emocje i odczucia człowieka? Wyrazem empatii i subtelności jego duszy? Czy jeszcze inaczej - inteligencji społecznej i emocjonalnej oraz przeciwieństwem schamienia, prymitywizacji, li nawet psychopatyzacji? Nie rozumiem, jak mam się do tego odnieść: czy Pan Sakiewicz,psycholog z wykształcenia i jednocześnie przeciwnik szerzenia przemocy w Chinach, jest jednocześnie zwolennikiem uprawiania PRZEMOCY PSYCHICZNEJ w Polsce? Nawet Pogotowie Przeciwdziałania Przemocy "Niebieska Linia" ostrzega potencjalnych KATÓW przed naruszaniem słowem granic psychicznych u drugiej osoby, opowiadając się jednocześnie za pociągnięciem do odpowiedzialności karnej werbalnego agresora! A redaktor co?

Pozwolę sobie przypomnieć co pisze Niebieska Linia nt. przemocy psychicznej:

pod pojęciem przemoc psychiczna, rozumie się takie zachowania, jak:

"wyśmiewanie poglądów, religii, pochodzenia, narzucanie własnych poglądów, karanie przez odmowę uczuć, zainteresowania, szacunku, stała krytyka, WMAWIANIE CHOROBY PSYCHICZNEJ, izolacja społeczna (kontrolowanie i ograniczanie kontaktów z innymi osobami), domaganie się posłuszeństwa, ograniczanie snu i pożywienia, DEGRADACJA WERBALNA (wyzywanie, poniżanie, upokarzanie, zawstydzanie),stosowanie gróźb itp."


http://old.niebieskalinia.pl/katalog.html it

Ponadto:

szerzenie przemocy psychicznej w jakiejkolwiek formie może być podstawą do wszczęcia postępowania karnego z art. 191 §1 k.k.

"Kto stosuje przemoc wobec osoby lub groźbą bezprawną w celu zmuszenia innej osoby do określonego działania, zaniechania lub znoszenia - podlega karze pozbawienia wolności do lat 3 (ścigane z urzędu)*."

http://www.niebieskalinia.pl/index.php?assign=informacje_prawne

Jak więc mam postrzegać słowa i intencje redaktora Sakiewicza i słowa specjalistów od człowieczej duszy? Czy pan redaktor jest przeciwnikiem, czy zwolennikiem przemocy? Czy autor jest zwolennikiem obelg, insynuacji, inwektyw, bo to wyraz zdrowej osobowości, która ceni własną i cudzą wolność a i godność zarazem, czy jest zwolennikiem anarchii społecznej, w której każdemu wolno robić, co żywnie się podoba? Aż dziw bierze, gdy nagle dostrzega się podobieństwo myślenia pana Sakiewicza do prof. Sadurskiego:) Ot, jaki liberał słowa odsłonił się nagle przed oczyma memi. Ale czemuż więc używa takich określeń, jak: obelga, inwektywa i pomówienie, skoro oznaczają one nic innego jak bolesne naruszenie granic u drugiej osoby? Ten przecież używa takich zwrotów, kto odczuwa psychiczny ból, gdy w niego się godzi! Pan Sakiewicz jest masochistą? :)

A jaką intencję miał, gdy napisał: "Nie kasuję nawet obraźliwych pod moim adresem postów w tym ewidentnie osoby chorej pschicznie niejakiego poczytnego" ? Oj, to ja takiego przykładu sobie nie życzę! Myślę, że nie godzien on naśladowania:( A i śmiem przypuszczać, że pan Sakiewicz próbował tym zdaniem zamknąć usta, a uwiązać palce, jakowemuś internaucie!

Memento dla Wróbla i Sakiewicza:

"Wyrazy i sylaby - to dźwięki. Zdania to frazy. Akapity to sekwencje melodyczne lub całe melodie. Wreszcie rozdziały to symfonie lub koncerty do zagrania. Eliminowanie fałszywych nut, fałszywych dźwięków, stanowi jeden z fundamentalnych sekretów pisarstwa profesjonalnego."

/Waldemar Łysiak/
k

23 marca 2008

Wesołych Świąt



Zdrowych, Pogodnych Świąt Wielkanocnych,
pełnych wiary, nadziei i miłości.
Radosnego, wiosennego nastroju,
serdecznych spotkań w gronie rodziny
i wśród przyjaciół
oraz wesołego "Alleluja" życzy wszystkim


Venissa

18 marca 2008

Pekin 2008: Powiedz słowo

W Tybecie znów się leje krew. Chińskie oddziały rządowe strzelają do ludzi. Znów przypomniano nam brutalnej i wieloletniej kolonizacji Tybetu przez komunistyczne Chiny. Zapewne w natłoku tysięcy nowych faktów już za kilka dni świat zapomni o tych ludziach i wydarzeniach. Sprawa wolności Tybetu i łamania prawa człowieka w Chinach wróci na półkę spraw godnych i przegranych. Nie pozwólmy na to. Zwłaszcza dziś, na kilka miesięcy przez organizowanymi hucznie przez komunistyczne Chiny Igrzyskami Olimpijskimi.

Idea olimpijska to idea ludzi wolnych, idea pokoju a nie zniewolenia. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby ogrom nieszczęścia ofiar komunistycznego reżimu został zasłonięty olimpijskim sztandarem. Dlatego namawiamy ludzi mediów, narodowe komitety olimpijskie, samych sportowców, by nie zapominali o grzechach ich organizatorów. By także tam, w Chinach, biorąc udział w igrzyskach i relacjonując je głośno o tym mówili. Prosimy sportowców, by podczas każdej konferencji prasowej, każdego wywiadu przed i w trakcie Igrzysk wypowiedzieli choć jedno zdanie na temat łamania praw człowieka w Chinach. Apelujemy do dziennikarzy, internautów, kibiców: naciskajcie na swoich ulubieńców, na sportowców, by mówili o tym. Jedno zdanie, jedno słowo o tym, że w Chinach łamane są prawa człowieka. Na każdej konferencji prasowej.

Publikujcie ten tekst na swoich blogach, w swoich gazetach, stacjach radiowych i telewizyjnych. Albo podpiszcie się pod naszym apelem na tym blogu. Namawiajcie do tego swoich przyjaciół.

Blogerzy Salon24.pl:

Sławomir Sierakowski „Krytyka Polityczna"
Edwin Bendyk "Polityka"
Ernest Skalski

Paweł Wroński „Gazeta Wyborcza"

Wojciech Sadurski
Igor Janke "Rzeczpospolia"
Bogdan Chrabota "Polsat"

Kataryna
Jan Wróbel "Dziennik"
Jan Pospieszalski TVP
Tomasz Sakiewicz "Gazeta Polska"

Michał Orzechowski World Solidarity

Venissa

16 marca 2008

Kto będzie Brutusem Donalda Tuska? Powtórka z historii.

Ciekawą notkę zamieścił dzisiaj w swoim blogu Ryszard Czarnecki:

"Brutus Donalda Tuska

Równo 2052 lata temu zamordowano Juliusza Cezara. Zmieniły się nieco metody załatwiania wrogów politycznych, ale popyt na Brutusów jest cały czas spory.

Kto będzie Brutusem Donalda Tuska? Czy to będzie ktoś z rządu? A może ktoś z klubu parlamentarnego PO?

Politycy często zapominają, że wszystko już było, tylko zmieniają się dekoracje."


Ciekawe porównanie i ciekawy tok myślenia. Po głębszym zastanowieniu się, rzeczywiście można by tu dopatrzyć się wielu analogii, wielu zbieżności pomiędzy Donaldem Tuskiem, a Juliuszem Cezarem. Premier, podobnie jak cesarz, dąży do marginalizacji senatu (co budzi sprzeciw nawet wśród ludzi z jego obozu), widać zapędy do dyktatury, wiele wskazuje, że wielkimi krokami zmierza do jedynowładztwa.


Przypomnijmy sobie zatem fragmenty z życiorysu Juliusza Cezara:

"Cezar był siostrzeńcem Gajusza Mariusza, przywódcy stronnictwa popularów w Rzymie. Stronnictwo to, forsujące projekty zmian w państwie, znajdowało się w niekorzystnym położeniu, gdyż od roku 82 p.n.e. pełnił w Rzymie dyktaturę Sulla, przywódca konserwatywnego stronnictwa optymatów.

Walka pomiędzy tymi stronnictwami dotykała także Cezara. W wieku szesnastu lat, w roku 84 p.n.e., uzyskał dzięki Mariuszowi pierwszy urząd polityczno-religijny - tytuł kapłana boga Jowisza (flamen Dialis). Jednak już w 82 p.n.e. stracił go, gdyż odmówił spełnienia rozkazu Sulli, który narzucił mu rozwód z Kornelią Cynnillą. Była ona córką Lucjusza Korneliusza Cynny, drugiego po Gajuszu Mariuszu przywódcy popularów. Cezar stracił też posag Kornelii, ale Sulla zagwarantował mu nietykalność.

Cezar nie dowierzał jednak Sulli, który wcześniej łamał przyrzeczenia i uciekł w pośpiechu w Góry Sabińskie. Tam ukrywał się wśród bagien i lasów. Niedogodności tych kryjówek wywołały u niego poważną chorobę. Gdy przewożono go na noszach w inne miejsce, został pojmany przez wojska Sulli. Duży okup wypłacony żołnierzom pozwolił Cezarowi uratować życie i wolność. Jego znajomi w Rzymie, krewni Aurelii, a nawet dziewice Westalki, lecz przede wszystkim lubiany przez Sullę Aureliusz Kotta, wstawiali się za Cezarem, aby umożliwić mu bezpieczny powrót do Rzymu. Udało im się to, mimo iż Sulla ostrzegł, że młodzieniec, za którym się wstawiają, przysporzy stronnictwu optymatów wielu trosk ("strzeżcie się: w tym Cezarze drzemie wielu Mariuszów"). Cezar jednak nie miał zamiaru wracać do Rzymu – wiedział, że w tak niedogodnym położeniu politycznym, w jakim się znalazł, jego kariera polityczna była skazana na klęskę. Wiedział także, że jako polityk musiał się wcześniej wykazać służbą w armii i walką.

Udał się do północno-zachodniej Azji Mniejszej, gdzie wspomagał Marka Minucjusza Termusa w oblężeniu miasta Mitylene na wyspie Lesbos, gdzie powierzono mu misję sprowadzenia okrętów od króla Bitynii Nikomedesa IV. Misję tę wykonał bardzo dobrze, zdążył się nawet bliżej zaprzyjaźnić z królem, co potem stało się piętnem w jego karierze politycznej w Rzymie. Wielokrotnie sugerowano - prawdopodobnie słusznie - że zostali kochankami. Trudno jednak stąd wnioskować o biseksualizmie Cezara (zwłaszcza w świetle jego późniejszej sławy "pierwszego uwodziciela w Rzymie") - ów epizod wynikał raczej z dekadenckiego stylu prowadzenia się dworu Nikomedesa, który prawdopodobnie urzekł młodego rzymianina.

Po zakończeniu misji Cezar zresztą powrócił do Bitynii pod pretekstem prowadzenia spraw sądowych "jakiegoś wyzwoleńca" (jak podaje Swetoniusz). Pogłoski o domniemanym związku Cezara stały się silniejsze, gdy przed śmiercią Nikomedes zapisał w testamencie swoje królestwo Rzymowi.

W samej kampanii wojennej Cezar wykazał się męstwem w zdobywaniu miasta, za co został nagrodzony tzw. corona civica, które było przyznawane tym, którzy ocalili w bitwie obywateli rzymskich. Odznaczenie to wiązało się z wieloma zaszczytami i przywilejami - m.in. senatorzy musieli wstawać, kiedy odznaczona osoba wchodziła do senatu.

Po zakończonej misji wojskowej nie powrócił do Rzymu, w którym wciąż panował Sulla. Przeniósł się do floty Publiusza Serwiliusza Izauryjskiego w Cylicji, gdzie jako oficer prowadził kampanię przeciwko licznym piratom, którzy mieli swe siedziby w górskich rejonach tej krainy.

W 79 p.n.e. Sulla zrezygnował z dyktatury i w rok później zmarł. Śmierć Sulli rozpoczęła nowy okres walki o władzę. Cezar zdawał sobie sprawę, co potem potwierdziła klęska Marka Lepidusa próbującego objąć władzę, że jest jeszcze za wcześnie na przejęcie władzy od optymatów. Byli oni wciąż dominującym stronnictwem politycznym, skupiającym w swoim gronie większość liczących się przywódców.

Cezar postanowił najpierw zdobyć popularność. Podobnie jak wcześniej uczynił to, walcząc i dowodząc, teraz chciał udowodnić, że jest bardzo dobrym mówcą i administratorem oraz znawcą prawa. W tym celu pozwał w 77 p.n.e. do sądu Gnejusza Dolabellę, byłego konsula, o nadużycia i wyłudzenia popełnione w czasie sprawowania władzy w prowincji Macedonia. Osoba ta była wybrana nieprzypadkowo – jako stronnik zmarłego Sulli był on politycznym przeciwnikiem Cezara, ponadto wspierała go ludność prowincji. Jednak Dolabella, głównie dzięki układom, sprawę wygrał.

Cezar zyskał o tyle, że kolejne miasta i prowincje poprosiły go o wytoczenie spraw. I właśnie taką sprawę wytoczono w 76 p.n.e. Gajuszowi Antoniuszowi, który złupił wiele miast greckich podczas panowania Sulli. Tę sprawę wygrał Antoniusz, który choć ostatecznie nie trafił do więzienia, to jednak przegrał moralnie, o Cezarze ponownie było głośno. Podobne sprawy miały miejsce w samym Rzymie. Dodatkowo, w celu zdobycia popularności, urządzał liczne uczty i przyjęcia dla ludzi. Wszystko to czynił, żeby zyskać sobie przychylność i poszerzyć krąg znajomych.

(...)

W Rzymie było już wiadomo, że rządzi trójka polityków, którym nikt nie ośmieli się sprzeciwić. Senat świecił pustkami, ale Cezarowi nie przeszkadzało to w uchwalaniu kolejnych ustaw. Jedną z nich było przyznanie mu na pięć lat namiestnictwa w Galii Przedalpejskiej i Ilirii z granicą na rzece Rubikon oraz Galii Narbońskiej. Zwłaszcza ta ostatnia kusiła Cezara możliwościami prowadzenia tak potrzebnych mu kampanii wojennych i równie – zdobycia pieniędzy.

(...)

Cezar w praktyce stał się jedynowładcą Rzymu. Senat stał się instytucją fasadową (...). W odróżnieniu od Sulli Cezar nie mordował ani nie skazywał na banicję swoich przeciwników, głosząc zasadę clementia (łagodność rządów). Nie mścił się na swych dawnych przeciwnikach politycznych, cofając nawet konfiskaty majątków.

Mimo to został szybko znienawidzony przez starą arystokrację za okazywanie niemal całkowitej pogardy dla starych instytucji republikańskich. Choć formalnie starał się zachowywać pozory legalności swojej władzy, jego faktyczne decyzje prowadziły do niemal zupełnego rozkładu dawnego systemu rządów. Przykładem takiego podejścia było nadawanie sobie i związanym z sobą ludziom najważniejszych stanowisk w państwie. W roku 49 p.n.e. przyjął dyktaturę, która złożył po wyborze na konsula, w 48 p.n.e. ponownie "dał się wybrać" na dyktatora, a w 47 p.n.e., gdy powrócił do Rzymu, a jego władza dyktatorska formalnie ustała, zezwolił na wybór konsulów w normalnym trybie. W roku 46 p.n.e. zerwał jednak zupełnie z tą fikcją, każąc się mianować jedynym konsulem i to od razu na 5 lat. W 45 p.n.e. konsulat Cezara został przedłużony do 10 lat.

Po załatwieniu spraw w Rzymie Cezar rozgromił ostatecznie stronników nieżyjącego już Pompejusza. W listopadzie 46 p.n.e. Cezar, już jako konsul, wyruszył do Hiszpanii, żeby ostatecznie rozprawić się ze swymi przeciwnikami - synami Pompejusza - Sekstusem Pompejuszem i Gnejuszem Pompejuszem. Do walki doszło 17 marca 45 p.n.e. pod Mundą w której armia Cezara, pomimo przewagi wroga, zabiła 30000 pompejańczyków, tracąc tylko 1000 swoich.

Po bitwie pod Mundą nikt już nie był w stanie zagrozić jedynowładztwu Cezara. 14 lutego 44 p.n.e. Senat obwołał Cezara dyktatorem wieczystym (dictator in perpetuum) najwyższym kapłanem, imperatorem i "ojcem ojczyzny". Próbowano go obwołać królem Rzymu, ale Cezar odmówił, gdyż funkcja ta od czasów Tarkwiniuszy była przez lud znienawidzona, ponadto Cezar nadal starał się zachowywać pozory republikańskiej legalności.

Zabójstwo Cezara

Na czele opozycji wobec Cezara stanął Gajusz Kasjusz Longinus i Marek Juniusz Brutus. Longinus był związany wcześniej z obozem Pompejusza, po klęsce pod Farsalos poddał się Cezarowi, jednak nadal głośno wyrażał wobec niego swoją niechęć. Podobnie było z Brutusem - przy okazji Cezar miał romans z jego matką, Serwilją.

Cezara zawsze ostrzegano przed możliwością zamachu na jego życie. Jednak on zawsze podchodził do tego z dystansem, twierdząc, że żyłby cały czas w obawie, gdyby ciągle otaczała go straż przyboczna. Był przy tym pewny, że nikt nie odważy się na dokonanie na nim morderstwa, gdyż wywoła to kolejną wojnę domową. W krytycznym dniu jednak o mały włos Cezar nie pokrzyżował planów skrytobójców. Jego żona błagała go, aby pozostał w domu, bowiem tej nocy męczyły ją krwawe koszmary. Cezar niechętnie, ale chciał się przychylić do jej próśb, jednak wizytujący jego dom wysłannicy zamachowców wyperswadowali mu spełnienie życzeń żony.

Planował wyprawę na Wschód, która miała się rozpocząć 18 marca 44 p.n.e. Na ostatnim posiedzeniu senatu 15 marca 44 roku p.n.e. w dniu idów marcowych, Cezar zajął miejsce na złoconym krześle. Podszedł do niego Tulliusz Cymber, prosząc o łaskę dla wygnanego brata, a za nim zaczęli podchodzić inni wtajemniczeni. Cezar rozdrażniony tą natarczywością próbował wstać, ale wtedy Cymber ściągnął mu togę, co miało być umówionym znakiem dla wszystkich do ataku. Pierwszy cios zadał Publiusz Serwiliusz Kaska, jednak uderzenie było za słabe. Cezar odpłacił się mu ugodzeniem rylcem w ramię, jednak wtedy posypały się na niego, wedle tradycji, 23 ciosy zadane sztyletami. Ostatni cios, zadany ręką Brutusa, którego Cezar uważał za przyjaciela, okazał się śmiertelny. W chwili jego zadawania, Cezar miał wyszeptać: "I ty, Brutusie, przeciw mnie?" ("Et tu, Brute, contra me?"), po czym wielki Rzymianin padł zakryty własną togą u stóp posągu Pompejusza, swego dawnego stronnika i wroga."


http://pl.wikipedia.org/wiki/Gajusz_Juliusz_Cezar

Juliusz Cezar

Juliusz Cezar

Podobno historia kołem się toczy. Co prawda wydarzenia nie przybierają już takich form, jak to miało za czasów Juliusza Cezara (i oby nigdy do tego nie dochodziło!), ale pewien schemat wydarzeń nie zmienił się od lat tysięcy. A więc powtórzymy jeszcze raz za Ryszardem Czarneckim:

Kto będzie Brutusem Donalda Tuska? Czy to będzie ktoś z rządu? A może ktoś z klubu parlamentarnego PO?

http://m.onet.pl/_m/72f2a7e10f83d98e8bd96bec4fd73241,5,1.jpg

Czekam na Wasz pomysły...

Krótka a spontaniczna notka o Kazimierzu Ujazdowskim i Marku Jurku. BRAWO DLA KISIELA!

Przeczytałam dzisiaj komentarz Kisiela, skierowany do Kazimierza Ujazdowskiego i biję mu WIELKIE BRAWA! Tak właśnie od pewnego czasu odbierałam Ujazdowskiego,Zalewskiego, czy Marka Jurka. Zwłaszcza tego ostatniego, którego słowa miałam możność usłyszeć kilka dni temu w "Rozmowach niedokończonych" oraz w wywiadzie telefonicznym, którego udzielił dla "Radia Maryja". Dziwiłam się, jak ten człowiek, który uważa się za KATOLIKA i twardego obrońcę wartości chrześcijańskich, może tak po niechrześcijańsku odnosić się do Gosiewskiego, czy wypowiadać się agresywnie na oczach tysięcy słuchaczy o niedawnych kolegach z PiS-u. Pomyślałam wówczas, że ten człowiek niczym nie różni się w swej retoryce od polityków PO.

Kolejny raz czuję zażenowanie, gdy kolejny polityk, mając Polaków za głupców, ZAKŁADA MASKĘ człowieka głęboko wierzącego/ praktykującego, używającego słów Biblii, czy autorytetów Kościoła dla KRWIOŻERCZEJ i pozbawionej zasad FAIR PLAY walki o wpływy i WŁADZĘ! Widzę, że ostatnio powoływanie się na słowa Jana Pawła II stało się w niezwykłe modne nie tylko wśród polityków PO i PSL, ale także wśród osób, które jeszcze niedawno deklarowało PRZYJAŹŃ do PiS-u. Czyżby to jedna z technik PR - u? Kolejna fasada, pod która kryją się ogromne pokłady nienawiści, wrogości, pychy i chciwości?

A oto obiecany fragment wypowiedzi Kisiela, skierowanej do Ujazdowskiego i pośrednio także do Marka Jurka:

"Być może Pan tego nie dostrzega,

ale zarówno z Pańskiego tekstu jak i z wypowiedzi Marka Jurka, czy Pawła Zalewskiego przebija żenująca małość. O klasie człowieka/polityka świadczy m.in. to jak odnosi się do dawnych kolegów, sojuszników i jakiej sprawie służy.


Pomijam już to, że Jarosław Kaczyński ma absolutną rację nie ufając różowo-czerwonym i starając się zapewnić nienaruszalność umowy traktatowej (przypominam, że układ PO-LiD-PSL dał sygnał 20 grudnia 2007 r., przegłosowując uchwałę z akapitem o bliskiej rezygnacji z protokołu brytyjskiego, do czego zmierza, a Pan zarzuca PiSowi partyjniactwo!). Skandal Panie Ujazdowski.

Ale to dobrze. Mamy okazję sprawdzić każdego z was. Takie sytuacje są niczym papierek lakmusowy. Niepotrzebnie się Pan trudzi z Dudkiewiczem i Rokitą. Niczym się od platformersów nie różnicie. Jarosław Kaczyński to jednak mądry człowiek, odsiewa plewy od ziarna. "

Panie Kisielu, pozdrawiam.

A Panu Ujazdowskiemu pozwolę sobie przypomnieć cytat z jego strony:
"Forma i metoda mówią nam czasem więcej niż poglądy".

/Stefan Kisielewski/

11 marca 2008

Tusk i lumpeksy?

Słusznie dzisiaj zauważył poseł PiS-u - dr Andrzej Mazurkiewicz, że forma (chodzi i o środek lokomocji), jaką przyjął Donald Tusk w związku z podróżą do Stanów Zjednoczonych nie zasługuje na nic innego, jak na miano DZIADOSTWA. Poseł pisze: "Gdyby królowa brytyjska Elżbieta I zajechała furmanką a nie karetą do pałacu Buckingham, to Anglicy spaliliby się ze wstydu. Byłby to koniec brytyjskiej tradycji i monarchii konstytucyjnej. Dlatego podróż Premiera Donalda Tuska do Waszyngtonu rejsowym samolotem należy określić prostym, aczkolwiek adekwatnym stwierdzeniem - to tzw. zwykłe dziadostwo".

Rzeczywiście, to spostrzeżenie wydaje się niezwykle przekonywającym, bo z psychologicznego punktu widzenia, tak to można odczytać. To była wpadka PR - wska partii premiera: tym razem, przez nazbyt rozbudowaną fasadę - kolejny PR - wski kostium - przebiło autentyczne"JA" premiera. Wygląda na to, że wyobrażenie na swój temat Tusk ma bardzo zaniżone, wręcz można by się pokusić o stwierdzenie, że w rzeczywistości postrzega siebie, jak zwykłego dziada. Taki obraz siebie może być podyktowany doświadczeniami z wczesnego dzieciństwa, kiedy to w domu pana Donalda nie przelewało się, a może nawet wręcz piszczała bieda. Wiadomo bowiem, że Tusk wywodzi się z ubogiej i prostej rodziny - matka pielęgniarką, czy nawet tylko sekretarka w szpitalu psychiatrycznym, a ojciec - stolarz, który zmarł w wieku 42 lat, gdy Tusk kończył szkołę podstawową.Blado więc pewnie wypadał Tusk w oczach innych kolegów, wychowujących się w pełnych rodzinach, czy lepszych warunkach bytowych. To wszystko zapewne stało się źródłem różnych kompleksów premiera i zaniżonego poczucia własnej wartości. Obraz takiego właśnie zabiedzonego człowieka, a może i zwykłego dziada, nosi cały czas w sobie, stąd nie dziwi więc, że obecny premier (p. fasada,maska) zdecydował się na podróż zwykłym samolotem rejsowym, a nie samolotem rządowym, który z całą pewnością jest symbolem pozycji społecznej, lecącego nim pasażera.

To tłumaczenie się, że Tusk zdecydował się na taki, a nie inny środek lokomocyjny, bo chce pokazać Polakom, że konsekwentnie realizuje politykę taniego państwa, można sobie obić o kant stołu. To zwykła neurotyczna intelektualizacja, która często ma miejsce wśród neurotyków, a której nieuświadomionym celem jest zakrycie autentycznego wyobrażenia na swój temat (jest taka technika psychoanalityczna, zaczerpnięta z psychodramy Moreno, w której każdy uczestnik ma wcielić się w jakiś zawód/rolę społeczną w wyobrażonym/fikcyjnym miasteczku; jakich inforamcji dostarcza ta technika? ano takich, że jeśli osoba, która w świecie realnym zajmuje wysoki status społeczny, a w zadaniu przypisuje sobie rolę/status człowieka np. z nizin społecznych, tzn.,że a ma bardzo zaniżony obraz własnego "JA", czyli że ma niskie poczucie własnej wartości; takie jest jego autentyczne "JA", które skrzętnie chowa przed światem; gdy mimo to pacjent, zaczyna się bronić i szuka najbardziej wyrafinowanych i intelektualnych argumentów, zaprzeczjących diagnozie terapeuty i całej grupy terapeutycznej, to rozumiane to jest jako "neurotyczna racjonalizacja", czy nawet manipulacja, tylko po to, by zachować w oczach grupy swój dotychczasowy wizerunek; taki człowiek będzie się oburzał i twierdził, że to tylko była zabawa, a tak naprawdę oznacza to jego silny LĘK przed odsłonięciem swoich "słabości").

Dlatego śmieszne wydaje się, a wręcz podejrzane, gdy komentator niemieckiego dziennika "Sueddeutsche Zeitung" Thomas Urban, tłumaczy, a wręcz chwali zachowanie Tuska, mówiąc: "Swoją polityką "cichego tonu" polski premier Donald Tusk osiąga więcej niż jego poprzednik". Dalej wyjaśnia: "Ale Tuskowi chodziło o inne przesłanie: premier przyjeżdża bez pompy i wielkich gestów. Liberał Tusk prowadzi politykę cichego tonu. Zmiana wobec stale ostrego, konfrontacyjnego kursu jego narodowokonserwatywnego poprzednika Jarosława Kaczyńskiego została dostrzeżona przez wszystkich sąsiadów Polski jako coś błogiego". Śmieszne jest także tłumaczenie polityków PO, którzy w podobny sposób interpretują decyzję Tuska o podróży zwykłym, rejsowym samolotem, dla zwykłego ludu - "pospólstwa" . Bardziej zabawnej racjonalizacji, a przede wszystkim manipulacji, dawno już nie słyszałam:))

Dlatego tym bardziej przekonywująca wydaje się być interpretacja posła Mazurkiewicza:

"Dyplomacja - w tym wykonaniu - z tanim państwem nie ma nic wspólnego. Ma za to dużo wspólnego z kompromitacją. Fatalna sytuacja z alarmem bombowym, przeszukiwane bagaże polskiej delegacji, Premier rządu polskiego oczekujący przeszło godzinę na zezwolenie opuszczenia pokładu samolotu – to wszystko jest dopełnieniem złego obrazu wizyty w USA. Brakowało tylko, aby Premier polskiego rządu wydał uroczyste przyjęcie na rzecz Prezydenta USA w McDonaldzie. Duże frytki, cola, Big Mac i maskotka kaczora Donalda w zestawie. Jednym słowem tanie państwo lub inaczej zwykłe dziadostwo.


Co zyskał na tym polski podatnik? Nic oprócz wstydu. Piloci samolotów rządowych i tak muszą wylatać określony limit godzin. Czy polecą z Premierem do USA czy będą latać bez pasażerów nad Polską, to i tak na jedno wychodzi. Aspekt polityczny rozmów sprowadził się do kontynuacji polityki prowadzonej przez rząd PiS-u. Z wielkiego hallllo i politycznych fajerwerków niewiele wyszło. A szkoda... Wniosek jest prosty – w dyplomacji (tak jak w życiu) robienie z siebie dziada nie popłaca!
"

Dziwić się zatem, że Amerykanie dalej nie zamierzają znosić wiz amerykańskich, jak czołowi przedstawiciele rządu polskiego zachowują się jak dziady? Że nie potrafią się należycie zachować na salonach? To mi trochę przypomina postawy niektórych Polek, które kreują się na damy, zaopatrując się jednocześnie w lumpeksach (I jeszcze na dodatek tym się szczycą!).

Aż chciałoby się znów przytoczyć obrazek autorstwa Yarroka:

http://yarrok.salon24.pl/59532,index.html

10 marca 2008

Wykształciuch czyli człowiek przystosowany?

Igor Janke oznajmił dzisiaj w swoim blogu, że jutro w siedzibie redakcji "Rzeczpospolitej" odbędzie się dyskusja nt.: "Inteligent, wykształciuch, modernizator. Która z tych postaw jest bardziej przydatna w modernizacji kraju". W spotkaniu wezmą udział: Ludwik Dorn, Paweł Śpiewak, Dariusz Gawin i Aleksander Smolar. Spotkanie poprowadzi Joanna Lichocka.

We wpisie blogowym, Igor Janke przypomina słynną definicję wykształciucha Ludwika Dorna: ""Wykształciuchy to o mocno ignorancka, egoistyczna, narcystyczna warstwa wykształconych, która nie ma wiele wspólnego z polską inteligencją. (...) Ta znaczna część warstwy wykształconej posiada pewną profesjonalną kompetencję. Natomiast straciła ona kontakt z resztą Polski, w gruncie rzeczy na własne życzenie" i jednocześnie pyta się, czy słuszna była teza Michnika, że "Kaczyński, jak Gomułka podzielił inteligencję, na właściwą i niewłaściwą". Autor pyta się: "Czy ten podział jest prawdziwy? Czy służył wyłącznie ośmieszeniu inteligentów niepopierających PiS, czy też prawdziwie oddawał różnice postaw wśród ludzi posiadający wyższe wykształcenie? Czy są to dwa różne światy, czy to całkowicie sztuczna konstrukcja stworzona na potrzeby bieżącego sporu politycznego? Czy można jednocześnie odwoływać się do "Rodowodów niepokornych" Bohdana Cywińskiego i być euroentuzjastą? Jakie postawy są potrzebne dzisiejszej Polsce?".

Z całą pewnością rozróżnienie na tzw. inteligentów i wykształciuchów jest jak najbardziej słusznym. O wykształciuchach podobnie wypowiadzał się swego czasu Jacek Santorski w książce: "Jak żyć żeby nie zwariować". Grupę ludzi z formalnym wykształceniem określił mianem tzw. przystosowanych.

Przystosowany, to człowiek, który: "Nastawiony jest na dziś i jutro. Zaprzecza przeszłości, o czym już wspomniałem. Nie jest ważne, skąd przychodzisz - ważne, czy jesteś w stanie działać. Zaprzecza nadmiernym wewnętrznym dylematom, nie ujawnia swoich rozterek. "Staram się być zawsze uśmiechnięta", mówi w radio żona prezydenta [chodzi o Kwaśniewską], szokując tysiące Polaków przyzwyczajonych do zaczynania dnia od skarżenia się i narzekania. Ale młodzi kupują to na pniu!Bohater naszych czasów jest pragmatyczny, skoncentrowany, energiczny, dąży do wyznaczonego przez siebie celu. Takim schematem myślowym kierowało się wielu młodych ludzi w latach siedemdziesiątych. Licealiści zapisywali się do ZMS-u, studenci - do partii. I nie było w tym żadnych szczególnych idei.Przynależność do odpowiednich organizacji gwarantowała im szybką karierę. I już wtedy nie mieli skrupułów, zbędnych dylematów. Ta młoda generacja lat siedemdziesiątych była po prostu praktyczna. Zmieniali stroje w zależności od wytyczonego sobie celu. To ci ludzie predystynowani są dzisiaj do tego, by zajmować się ekonomią, polityką i życiem społecznym kraju. Bo są praktyczni.Lepiej przystosowani. Bardziej odporni na stres. Co nie znaczy, że w pełni realizujący ludzki potencjał. Bo tzw. dobre przystosowanie może oznaczać zaprzeczanie życiu wewnętrznemu, zaprzeczanie moralnym niepokojom, emocjonalnym rozterkom. I nieprawdą jest, że ludzie pozbawieni dylematów, to tylko tak zwani byli komuniści. Należą do nich na przykład młodzi lekarze, dopiero po studiach, którzy nie podejmują pracy w szpitalach, tylko w zagranicznych firmach handlujących lekami (nie chcę wymieniać ich jednym tchem z tymi, którzy za każdy zabieg biorą kopertę). I dziennikarze, prawnicy, inni "konsultanci" - do sierpnia partyjni, potem pomocni Solidarności, dziś bliscy lewicy. Robi się to, co się opłaca. Mając pieniądze i władzę dopiero można się realizować"

- Jakaż to realizacja siebie, skoro nie ma w niej prawdziwego "ja"?

Chodzi o zewnętrzne atrybuty powodzenia, takie jak aplauz publiczności, jak korzyści finansowe umożliwiające lepsze urządzenie biura, lepsze mieszkanie, lepszą markę samochodu, wyjazdy za granicę. A za tym idzie popularność we własnych, lokalnych środowiskach. Ten typ charakterologiczny ludzi nie odwołuje się do swojego prawdziwego "ja", o które Pani pyta. Oni nakładają kolejne kostiumy. To wszystko.Jest w tym niebezpieczeństwo, że postawy dobrego przystosowania mogą doprowadzić do rządów TOTALITARNYCH.

(...)

Jest to pokolenie nastolatków z lat siedemdziesiątych, kiedy to pojawiły się realne możliwości osiągnięć związanych z awansem społecznym, zawodowym. Takie postawy zostały zajęte - przede wszystkim - przez środowiska małomiasteczkowe, rzemieślnicze,urzędnicze, a więc te, którym rzeczywiście w ówczesnych czasach wiodło się najgorzej. Rodzice postrzegali, że drogą awansu jest nauka, a więc studia. Natomiast młody człowiek już sam zorientował się, że dopiero wzmocniony odpowiednią legitymacją tytuł inżyniera czy magistra staje się szansą sukcesu.

Tak więc, reasumując: ton życiu we współczesnej Polsce nadaje pokolenie ludzi wychowanych przez dorosłych ze szkoły epoki Gierka.

(...)

Dzisiaj jest czas dla innych ludzi. Powyżej pewnego poziomu stresu osoba neurotyczna zaburza się,psychopatyczna zaś mobilizuje i "czuje, że żyje". Dziś nie ma miejsca dla narcyzów "neurotycznych", ale dla "psychopatycznych". Dla nich problem z własnym "ja" nie polega na tym, że trzaskają drzwiami, gdy ktoś ich obrazi.Oni kombinują, jak wrócić na to miejsce przez okno.Godność? Bez przesady.Raczej władza!
"

Taki jest portret wykształciucha, czyli tzw. przystosowanego, czyli jeszcze inaczej wykształconego w czasach PRL-wskich. Człowieka bez wglądu we własne "ja" i potrzeby innych Polaków, człowieka płytkiego, powierzchownego, który dla różnych maskotek, zabawek i świecidełek zrobi wszystko, rezygnując z ethosu - ethosu inteligenta... To człowiek bez systemu wartości, zakorzenionych w chrześcijaństwie, czyli praktycznie bez kręgosłupa moralnego i rozwiniętej sfery duchowej. Taki typ, który swój umysł podporządkowuje przyziemnym i egoistycznym potrzebom. Bliżej mu do stylu barbarosso i psychopatii, niż do empatii i PIĘKNA Platona...
Potrzeba więc nam człowieka wykształconego i zarazem harmonijnie ukształtowanego, człowieka dojrzałego, który ma kontakt ze sobą i kontakt ze społeczeństwem. Człowieka wrażliwego nie tylko na siebie, ale i na potrzeby innych Polaków. Człowieka, które ma na uwadze przede wszystkim dobro wspólne, dobro własnego kraju, człowieka z silnym kręgosłupem i wyzbytego lęków oraz wszelkich skłonności do uległości. Jednym słowem potrzebny nam człowiek inteligentny z poczuciem tożsamości i wolny od lęków społecznych. Osoba odważna, wolna od opinii środowiskowych i nie obawiająca się niepoprawności, np. politycznej. Ktoś, kto nie myśli w kategoriach: "Co ludzie powiedzą? Co powiedzą sąsiedzi? Co powiedzą media? Co powiedzą w Unii?", lecz osoba autentycznie WOLNA. Nie wykształciuch "przystosowany"...

08 marca 2008

KURA DOMOWA, CZYLI PYTANIE DO PAŃ I PANÓW

...motyw kurzego wdzięcznego żywota w blogowym "traktacie" mego autorstwa...

Moi Drodzy! Obudziłam się dzisiaj wcześnie rano z jakimś dziwnym, euforyczno- nieeuforycznym, sama nie wiem co to było dokładnie, nastroju. Natychmiast zadałam sobie pytanie: Co to jest?! Co się dzieje? Dlaczego to,co czuję jest własnie tym, a nie czymś innym i co ono oznacza? Moja nie dająca mi spokoju dezorientacja i dziwne, bliżej nieokreślone zapętlenie emocjonalne wiązało się z nagłym przebłyskiem myślowym, który pojawił się tuż po otwarciu oczu.W umyśle mym tętniły rytmicznie i nieprzerwanie, jak przy zaciętej płycie gramofonowej słowa: KURA DOMOWA, KURA DOMOWA, KURA DOMOWA, KURA DOMOWA.....itd. itp.

Tak sobie zaczęłam dumać intensywnie,czego Ci ludzie chcą od tych kur domowych? Kura, sama w sobie jest bardzo kochanym, ciepłym i opiekuńczym, wdzięcznym ptaszyskiem, które z wielką miłością i zaangażowaniem troszczy się o mieszkańców pieczołowicie prze siebie uwitego gniazdka.A więc panie, które przyjmują w życiu rolę kury domowej zasługują tylko na słowa uznania.Gdy pozwoliłam dłużej krążyć myślom wokół tematu, doszłam do kolejnego wniosku: zajęcia domowe typu: pranie, sprzątanie, gotowanie i wszelkie im pokrewne, nieco innej maści czynności są źródłem bardzo wielu różnych, złożonych i przyjemnych przeżyć dla samej kury domowej.A jakich? No np.doznań polisensorycznych: odczuwanie miłych i złożonych zapachów kuchennych, odbieranie przyjemnych wrażeń płynących ze ścięgien i mięśni (napinanie, rozluźnianie, napinanie, rozluźnianie...), wsłuchiwanie się w odgłosy bulgocących w garnkach cieczy lub kojącego szumu płynącej z kranu wody, czy np.odczuwanie przyjemnie muskającego zakończenia nerwowe delikatnej dłoni,letniego płynu do zmywania naczyń(oczywiście rozcieńczonego w odpowiednich proporcjach).Toż to istny relaks. No,a tworzenie, czy nawet modyfikowanie znanych już potraw, projektowanie wnętrz, szycie przeróżnych, oryginalnych i nigdzie nie spotykanych "fatałaszków", "komponowanie" coraz to nowych kołysanek dla młodych kurczątek,czyż nie jest TWÓRCZOŚCIĄ zasługującą na miano artystycznej?
A więc Drodzy Panowie i Panie powiedzcie sami, czy rola "kury domowej" jest mało kobieca?
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO DLA WSZYSTKICH KUR DOMOWYCH:)

Gdzie ci mężczyźni, gdzie te kobiety?! Moje życzenia z okazji Dnia Kobiet

Swego czasu w "Dzienniku" odbywała się długa a wnikliwa debata nt.: "Czy Polska jest sexy?". Pojawiało sie wiele interpretacji i dywagacji, i w sumie chyba nic z tego rozumnego nie wynikało, bo i czasy były jakieś niepewne, a władza PiS-u dobiegała kresu.

I oto nadeszły rządy, gdzie wszystko zaczęło się klaryfikować. Premierem Polski zostaje urokliwy człowiek,który wszem oznajmia: "Gdybym był kobietą...".Pani Minister Edukacji obcina włosy i przywdziewa garnitury. Palikot biega po korytrzach ze sztucznym penisem w ręku, niewerbalnie wołając: "Jestem gejem, jestem gejem!". Minister Fedak organizuje płonące penisy na galę dla przedstawicieli organizacji pozarządowych walczących z dyskryminacją, m.in. dzieci niepełnosprawnych.Wreszcie na koniec dowiadujesmy się: pełnomocniczka rządu do spraw równego statusu prawnego, obwieszcza wszystkim: "Tusk zmienia kulturę samczą na kulturę wrażliwości”.

Czyli co (?), pomyślałam sobie: "Tusk rezygnuje z męskich rządów na rzecz władzy bez tożsamości?"

Coś w tym chyba jest, skoro Wildstein pisał całkiem niedawno: "Trudno się dziwić, że Donald Tusk wykorzystuje podniecenie, jakie budzi w dziennikarzach płci obojga." Minister Hall, wzorem krajów Unii Europejskiej chce oderwać 5 - latków od swoich ojców i matek, przymuszając do nauki, zapominając przy tym,że wiek od 0- 6 r.ż. jest niezwykle ważnym okresem dla kształtowania się identyfikacji płciowej chłopców i dziewczynek. Pani minister, najwyraźniej jest zachwycona polityką oświatową naszych zachodnich sąsiadów, a tam z kolei wiadomo, prowadzone są ciekawe lekcje z tolerancji - dziewczynki ubierają się jak chłopcy, a chłopcy jak dziewczynki. Program zacierania tożsamości minister pragnie chyba jeszcze rozszerzyć - ograniczając naukę historii Polski do I - ej klasy Liceum. Zapewne chce pozbawić młodzież także tożsamości narodowej na rzecz większej wrażliwości na... Putina i Angelę Merkel...

Ot, za dużo tu zacierania granic pomiędzy płciami: męską i kobiecą, między tożsamością narodową, a identyfikacją z obcymi nacjami. A wiadomo przecież, że zdrowa jednostka, to ta, która ma tożsamość - mężczyzna zachowuje się jak mężczyzna,czyli dominuje i lubi rządzić, a kobieta kobieca jest submisyjna i wdzięcznie, acz sprytnie udając uległość, nie rezygnuje ze swej odrębności.

Ciekawie na ten temat pisał w blogu psycholog Santorski:

"Odkryj w sobie boginię

W swej znanej książce „Wartość kobiety” Marianne Williamson opisuje, jak kiedyś w supermarkecie stała w kolejce za tęgą (co najmniej 25 kilogramów nadwagi) kobietą z włosami ufarbowanymi kiepską farbą na jasny blond. Kupiła dwa kolorowe pisma, torebkę orzeszków i wielką torbę ciasteczek.


Pomyślałam: jaka ona biedna – pisze Williamson. – Rozumiałam ją, bo w owym czasie byłam nie mniej zagubiona, choć moja rozpacz objawiała się nieco inaczej. Ale znałam dobrze, jak wszystkie kobiety, to pragnienie ucieczki od świata, gdzie kolejny, podobny do poprzedniego dzień, potraktuje nas okrutnie. Jednocześnie wiem, że ona przejmuje się swoim stanem, jak i my wszystkie. Jej wygląd mówi, że się nie przejmuje, ale tak nie jest. I gdyby uświadomiła sobie, że ma wybór, dokonałaby go otwarcie i stałaby się królową. Rzecz w tym, że ona nawet sobie nie uświadamia możliwości wyboru. Uważa, że królewskość przynależna jest wyłącznie królowym. Nie wie, że każda kobieta może się zachowywać jak królowa. Po prostu nie wie, że też może nią być, choćby wszyscy wokół udawali, że takie prawo jej nie przysługuje. To właśnie odróżnia królowe od niewolnic. Przemiana świadomości od zanegowania do zaakceptowania swojej wewnętrznej siły.

Niedawno miałem inne doświadczenie. Trwała odprawa liderów: członków zarządu i przedstawicieli rady nadzorczej dynamicznie rozwijającego się koncernu. Nagle kobieta z dobrze ufarbowanymi włosami, doskonale ubrana, szczupła, choć z wydatnymi piersiami uderzyła pięścią w stół i powiedziała: To jest gówno, nie strategia!

Była bardzo z siebie zadowolona. A uczestnicy spotkania – tak się przynajmniej zdawało –przyjęli jej zachowanie jako naturalne. Jak się dowiedziałem, kilka dni wcześniej menedżerka wraz ze swoją koleżanką z zarządu wróciła z treningu „Kobieta liderem”.

No cóż – obudziło się we mnie współczucie podobne do tego, które miała w sobie pani Williamson, gdy zobaczyła w sklepie tę zdegradowaną na własne życzenie, tęgą i źle utlenioną blondynkę. Pomyślałem: ta menedżerka już wie, że nie musi być grzeczną dziewczynką, aby ją inni kochali i żeby robiła karierę. Jednak nie odkryła w sobie jeszcze królowej albo bogini. Zachowywała się w sposób nieprzystający do jej natury, którą – jest to dla mnie oczywiste – próbowała ukryć przed swoim otoczeniem. Może nawet zbyt mocne przejmowanie się społecznymi normami przeszło w sztubacką, młodzieńczą niezależność. Myślę, że przyjdzie czas, kiedy ta kobieta będzie mogła z równą stanowczością powiedzieć: Ta strategia nie spełnia naszych wymagań, w związku z czym stawiam wniosek o odwołanie pana X lub pani Y, bo nie dopilnowali spraw numer 3, 4 i 5.

Zaraz po powrocie z tej debaty spotkałem Heike, niemiecką bizneswoman, która od dawna związana jest z Polską. Zna dwa języki, zarządza koncernem wielokroć większym niż dział, którym zawiaduje pani używająca w publicznych sytuacjach niecenzuralnych wyrazów. Odkąd pamiętam – a nasza przyjaźń trwa już ponad pięciu lat – Heike na żadnym oficjalnym spotkaniu nie powiedziała „scheise” czy „gówno”. Owszem, potrafi się zaperzać w dyskusjach, unosić, zacietrzewiać. Stroni jednak od wulgaryzmów i zachowań, który w jakikolwiek sposób mogłyby „zakwestionować” boginię, która w niej mieszka.
Heike ma lepsze i gorsze dni, bo jest impulsywna, a jej związany z mediami biznes to ciężki kawałek chleba. Mimo to inne kobiety garną się do niej jak do mentora. Podziwiają ją za to, że potrafi pogodzić „parcie do przodu” i bezkompromisową realizację własnych wizji z lekkością i wdziękiem. A ja zdaję sobie sprawę, że Heike już wie, iż jest królową.

Na marginesie – dziewczynki mają większą szansę zostać prymuskami i kujonkami między 11 a 14 rokiem życia, ponieważ układ nerwowy rozwija się u nich szybciej niż u chłopców. Znacznie rzadziej narzekają na kłopoty z koncentracją, co znajduje odzwierciedlenie w ocenach. Osiągnięcie przewagi procesów hamowania nad pobudzeniem przychodzi im dużo łatwiej. Z drugiej jednak strony, ten rodzaj siły i wyższości rodzi zatrważające psychologów społecznych zjawisko, które nasiliło się, odkąd oddzielono gimnazja od liceów. Dziewczynki w tym wieku stają się bardzo agresywne i szczególnie asocjalne.

Jestem przekonany, że współczesna kobieta sukcesu, także w Polsce, może nie ulec pokusie zostania na całą resztę życia kujonem, którego nikt nie lubi. Nie musi też być… prostaczką. Odkrywając i współtworząc standardy współczesnego przywództwa, ma szansę znaleźć specyficzną rolę i swoje miejsce w biznesie.
Jeden z klubów aktywnych zawodowo kobiet przeprowadził w tym roku ankietę wśród wielu zaangażowanych w przedsiębiorczość i pracę menedżerską Polek. Sondaż pokazał, jakie pytanie zadają sobie one najczęściej (lub chciałyby postawić psychologom biznesu bądź konsultantom). Nurtuje je przede wszystkim to, jak być kobietą, która już wie, że nie musi odgrywać roli grzecznej dziewczynki, a zarazem nie chce zachowywać się – przepraszam za określenia – jak jędza, suka, babochłop czy podlizujący się wszystkim Kopciuszek z piskliwym głosem. Współczesne bizneswomen pragną wiedzieć, jak odnaleźć w sobie boginię. To znaczy: jak się realizować wbrew stereotypom, które je ograniczają, i pomimo wzorców myślenia, które ciągle jeszcze bardziej promują mężczyzn. Zachowując przy tym swe wewnętrzne piękno i prawdę.

Moja odpowiedź brzmi: najlepiej iść drogą takich nauczycielek jak Marianne Williamson, które pokazują kobietom, że mogą nie tracić energii na niepotrzebną walkę z patriarchatem i własną naturą. A jednocześnie wcale nie muszą być uległe. To poszukiwanie jest właśnie związane ze świadomością bogini w sobie. Słowem kluczem może być „gracja”, która w wielu językach znaczy też: łaska. W swej książce amerykańska psycholożka pisze, że o piękności kobiety nie tyle decydują odziedziczone po rodzicach i dziadkach rysy, ile właśnie gracja, z jaką się wypowiada, porusza, z jaką dąży do swoich celów i broni swych praw. Co nie znaczy, że ma ignorować własny wizerunek, np. urodę, strój, makijaż.

Tak więc ani nie musisz mieć nadwagi i kupować chipsów czy tanich pism w hipermarkecie, ani nie musisz walić pięścią w stół i niczym sztubak wołać: To jest gówno, nie strategia! Badanie antropologów pokazują, że w wielu formacjach prehistorycznych i historycznych kobieta zajmowała pozycję, której nie można określić ani jako dominującą, ani jako podległą. Nie tylko żmudnie chroniła rodzinne gniazdo, lecz także dbała o radość, twórczość, swobodę i rozwój. Posługując się schematami dostępnej nam kultury, była boginią i uzdrowicielką. Dlaczego podobnej roli nie miałaby pełnić współczesna kobieta sukcesu?".

A więc moi Drodzy, Panowie i Panie! Z okazji Dnia Kobiet życzę sobie szczerze:

"Dbajmy o własną tożsamość i własne granice! Niechaj kobiety pozostają wciąż kobietami, rządy sprawują prawdziwi mężczyźni, a Polacy nie zapominają że są Polakami, a nie wyłącznie... Europejczykami..."

02 marca 2008

STOP PRZEMOCY W RODZINIE! Polemika z Dorotą Arciszewską - Mielewczyk

Wśród wielu psychologów istnieje pogląd (co potwierdzają wieloletnie praktyki terapeutów), że OFIARA prędzej czy później staje się KATEM i staje po stronie przemocy...

Pojęcie przemocy fizycznej jest szerokim terminem i oznacza różne formy przekraczania granic fizycznych osób jej podlegającym. Na stronie Niebieskiej Linii można przeczytać, iż przemoc fizyczna to:

PRZEMOC FIZYCZNA popychanie, odpychanie, obezwładnianie, przytrzymywanie, policzkowanie, szczypanie, kopanie, duszenie, bicie otwartą ręką i pięściami, bicie przedmiotami, ciskanie w kogoś przedmiotami, parzenie, polewanie substancjami żrącymi, użycie broni, porzucanie w niebezpiecznej okolicy, nieudzielanie koniecznej pomocy,
itp.

Z danych policji, do jakich dotarł "Dziennik" wynika, iż: "liczba ofiar przemocy domowej w ciągu 7 lat wzrosła prawie dwukrotnie. W 2006 r. było ich 157 tys. Według danych fundacji Mederi w 70 proc. przypadków sprawcami przemocy wobec dzieci są rodzice, a 93 proc. sprawców przemocy doświadczyło jej w dzieciństwie".

Z kolei Fundacja Dzieci Niczyje, Komenda Główna Policji , podaje, iż:

• 15 442 - tyle przypadków przemocy domowej wobec dzieci do 13 roku życia zanotowała policja w pierwszej połowie 2007 r.

• Około 60 proc. dzieci w Polsce doświadcza łagodnych (klapsy), a blisko jedna czwarta surowych kar fizycznych (bicie pasem)

• 80 proc. z nas doświadczyło przemocy w dzieciństwie

• 80 proc. dorosłych Polaków bije swoje dzieci

• 43 proc. rodziców twierdzi, że nie bije swoich dzieci

• 5 proc. rodziców przyznaje, że pobiło swoje dziecko tak mocno, że wywołało to uraz

• Najczęściej bite są dzieci w wieku przedszkolnym (20 proc.) i dzieci poniżej 3 lat (14 proc.)

• 87 proc. dzieci doświadczających różnych form krzywdzenia w rodzinie czuło, iż w takich sytuacjach potrzebuje wsparcia, ale aż 13 proc. z nich nigdy się o pomoc nie zwróciło, bo nie wiedziało do kogo.

Od wielu lat psycholodzy, pedagodzy, lekarze alarmują, że bicie dziecka, uznawane wśród Polaków, jako środek wychowawczy, jest bardzo rozpowszechnione i powinno być prawnie zabronione. Tymczasem tylko 35 proc. Polaków uważa, że kary fizyczne nie powinny być w ogóle stosowane, natomiast 50 proc, dorosłych respondentów twierdzi, że: "choć nie pochwala bicia dziecka przez rodzica „za karę”, uważa, że w wyjątkowych sytuacjach jest to usprawiedliwione".

Nie może być tak, by za to samo przewinienie wobec dorosłego, napastnik szedł do więzienia, a wobec dziecka - istoty przecież znacznie słabszej i kruchej - wymienione wyżej zachowania pozostawały bezkarne. Czym różni się człowiek dorosły od człowieka - dziecka? Chyba tylko tym, że ciało tego drugiego jest delikatne i b-j podatne na uszkodzenia. Podobnie tyczy się to psychiki.

Najnowsze badania, przeprowadzone przez OBOP, wskazują, że blisko 40% Polaków twierdzi, iż: "Klaps to przecież nie przemoc" i "Od czasu do czasu spranie dzieciaka tylko mu wyjdzie na dobre". Tymczasem specjaliści alarmują: "Zaczyna się od klapsa, a kończy na szpitalu" i przyłączają się do apelu rzecznik praw dziecka Ewy Sowińskiej domagającej się ustawowego zakazu bicia dzieci.

Kilka dni temu wiadomości „Dziennika” podały, iż rzeczniczka praw dziecka domaga się ustawowego zakazu bicia dziecka - wprowadzenia zapisu do Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego mówiącego o poszanowaniu godności dziecka.

Jednocześnie dowiadujemy się (p. "Dziennik" ) iż obecny Minister Sprawiedliwości - Zbigniew Ćwiąkalski - sprzeciwia się propozycji Ewy Sowińskiej, twierdząc, że "Nie trzeba wprowadzać kar za klapsy. To wyważanie otwartych drzwi. Są już przepisy, które karzą za naruszenie nietykalności cielesnej, a nawet za bicie bez pozostawiania śladów. Rzecznik praw dziecka nie odkrywa Ameryki". Według szefa resortu, właśnie dzięki tym przepisom także można karać rodziców, choćby za to, że dają dzieciom klapsy.



Jak to możliwe, że zupełnie innego zdania jest mecenas Jacek Kondracki z Warszawy ("Co prawda o zakazie przemocy mówi konstytucja, ale w sposób zbyt ogólny. I najwyraźniej nie do każdego to dociera"), który podkreśla z naciskiem, że należy "jak najszybciej doprecyzować i zaostrzać przepisy chroniące dzieci w naszym kraju, bo sytuacja jest przerażająca".

W podobnym tonie wypowiada się dziennikarz śledczy Michał Karnowski (przypomnę, że jego żona jest psychologiem) :" Problem w tym, że nie jesteśmy w naszym kraju sami. Są rodzice, którzy pod karcenie podciągają zwykłą przemoc, brutalne bicie, okrutne znęcanie się nad dziećmi. I państwo jest wtedy, niestety, bezsilne. Kiedy poszliśmy tropem listu Sowińskiej do ministra sprawiedliwości, szybko odkryliśmy wielką lukę w polskim prawie. Bo żeby ktoś mógł patologicznym, znęcającym się nad maluchami rodzicom zrobić cokolwiek, musi mieć ofiarę. A więc musi dojść do tragedii, takiego pobicia, że przyjeżdża pogotowie. Musi pojawić się policja i wszystkie zwabione nieszczęściem instytucje."

Z kolei Mirosława Kątna, przewodnicząca Komitetu Ochrony Praw Dziecka twierdzi: "że przyjęta w 2005 r. ustawa o zapobieganiu przemocy w rodzinie nie zawiera wyraźnego zakazu bicia dzieci. "Taki zapis był w projekcie tej ustawy, ale został uchylony ze względów ideologicznych" - tłumaczy. "Stwierdzono, że byłaby to ingerencja w prawa rodzicielskie"

Jak to jest, że w kwestii przepisów regulujących problem przemocy w rodzinie co innego mówi minister Ćwiąkalski, a co innego rzecznik praw obywatelskich, inni prawnicy, czy dziennikarze śledczy oraz osoby pracujące na co dzień z ofiarami przemocy domowej? Kto tu się myli, albo może inaczej: kto tu wykazuje dobrą, a kto złą wolę?

Należy przy okazji przypomnieć, jak problem karania dorosłych, w tym również rodziców, za znęcanie się nad dzieckiem, wygląda zagranicą:

"Zachód uznał to za barbarzyństwo. Pół roku temu komisarz praw człowieka Rady Europy Thomas Hammarberg w liście do ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego wypomniał Polakom brak prawnego zakazu stosowania kar cielesnych wobec dzieci. A taki przepis obowiązuje niemal w całej Unii Europejskiej i w USA (..). W Ameryce Północnej i w Skandynawii za uderzenie dziecka czy wymierzenie mu klapsa idzie się do więzienia, a młody człowiek może zaskarżyć rodzica lub opiekuna. Doświadczenia Szwecji pokazują, że wprowadzanie tego przepisu działa lepiej niż tysiące uświadamiających rozmów z rodzicami. Już w 1965 r. zniesiono tam przyzwolenie na bicie dzieci w kodeksie karnym, a w 1979 r. jako pierwszy kraj na świecie Szwecja wprowadziła ścisły zakaz stosowania kar cielesnych. W efekcie radykalnie zmalało poparcie społeczne dla bicia dzieci. Zamiast klapsa ustne karcenie, zamiast popychania mniej godzin przed telewizorem"

Szerzej na temat istoty przemocy fizycznej dorosłych wobec dzieci mówi dr Aleksandra Piotrowska – psycholog dziecięcy z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Zachęcam do przeczytania całości. Okazuje się, że bicie dziecka, choćby ograniczające się do serii klapsów, jest najbardziej prymitywną metoda perswazji stosowaną przez dorosłego wobec nieukształtowanej jeszcze osoby i świadczy o braku umiejętności panowania nad własnymi emocjami "dojrzałego" i "mądrego" rodzica. Że takie metody wychowawcze świadczą o pewnej niewydolności intelektualnej rodziców, chyba nie muszę się rozwodzić.

Warto w końcu jeszcze raz przypomnieć podaną na początku tezę: ofiara, prędzej czy później staje się KATEM i staje po stronie przemocy... Wchodzenie w rolę "ofiary" jest czymś bardzo niebezpiecznym, bo jak twierdzi Wojciech Eichelberger, to tylko forma przejściowa, to jak larwa u owadów - "z ofiary, jeśli nic ze sobą nie zrodzi, wcześniej, czy później wylęgnie się kat" (Zatrzymaj się, Wojciech Eichelberger w rozmowach z Renatą Dziurdzikowską, Jacek Santorski & Co, s. 59.).

Wydaje mi się, że gdyby już dawno wprowadzono przepisy zakazujące bicia dzieci, nasz kraj reprezentowaliby zupełnie inni poitycy. Apelujmy więc do ministra Ćwiąkalskiego, by spojrzał b - j przychylnym okiem na list rzeczniczki Ewy Sowińskiej...

P.S.

Niniejszy post jest m.in. polemiką z panią senator Dorotą Arciszewską-Mielewczyk.