25 lipca 2007

Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój

Uwielbiam słuchać i czytać Wojciecha Kilara...

W tym roku obchodzi on 75 rocznicę swoich urodzin. Z tej okazji "Tygodnik Powszechny" przygotował
dodatek specjalny, w którym kompozytor udziela serii wywiadów. Zaprezentowana jest tam także pełna bibliografia twórczości muzyka.



Z okazji 75. urodzin

Wojciechowi Kilarowi,
wybitnemu Artyście
i naszemu Przyjacielowi,
życzenia dalszych twórczych spełnień,
radości, spokoju oraz wytrwałości
w duchowych wędrówkach...
składa Redakcja „Tygodnika Powszechnego”





I ja
się przyłączam do tych życzeń

W dodatku:

  • Rozmowa z Kompozytorem
  • Muzyczne szlaki Kilara
  • Andrzej WAJDA i Krzysztof ZANUSSI: w oczach reżyserów
  • Na płytach i w książkach
  • Kilar, legenda muzyki filmowej

Przeczytajcie całość pierwszego wywiadu. To jest prawdziwa uczta dla ducha, oka i ucha. A dlaczego ucha? Bo gdy czytam jego słowa, to słyszę musica mundana, muzykę kosmosu...Nawet gdy mówi, rozbrzmiewają w uszach melodie różne - słychać potężne i pełne wzniosłości dźwięki kościelnych dzwonów, jest tu miejsce na głęboką pauzę, czas i oddech... Czuje się skupienie, uważność i kontakt - kontakt ze sobą i kontakt z Bogiem. To jest SZTUKA, to jest PIĘKNO. Oczyma tego TWÓRCY patrzcie na świat i na ludzi...To rzeźbiarz dźwiękiem i lekarz dla duszy...

Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch
mój

Z Wojciechem Kilarem rozmawia Piotr Mucharski

Wojciech Kilar / 2007-07-19


Fot. JAROSŁAW KUBALSKI / Agencja Gazeta
PIOTR MUCHARSKI: – Czy mi się wydaje, czy słyszę bicie dzwonów za oknem?

WOJCIECH KILAR: – Tak, to dzwony z mojej parafii.

– To są TE trzy dzwony?

– Te. Nazywają się „Wojciech", „Barbara" i „Franciszek" – ufundowaliśmy je.

– „Wojciech" to Pan, „Barbara" – Pańska żona. A „Franciszek"? Czy imię nadano mu na pamiątkę Państwa kota? Tak mówią...

– Kota? Skądże! To imię człowieka. Z Asyżu. Świętego. Chociaż, wie pan... Szkoda, że nie wpadłem wówczas na ten pomysł. Mieliśmy wtedy kotkę imieniem Hildegarda – jak owa błogosławiona mistyczka i kompozytorka z Bingen. Imię pasowałoby więc do dzwonu, jak ulał.

– Ale miłość do kotów Panu nie przeszła. Na parterze wszędzie widziałem ich wizerunki. Na obrazach, poduszkach...

– Miłość nie przeszła. Każdy przybłęda może liczyć u nas na miskę mleka. Ale po śmierci Hildegardy nie mieliśmy już więcej kota-rezydenta. Smutne, że zwierzęta żyją krócej od ludzi. Ona była z nami przez 10 lat. Nie chcieliśmy znów przeżywać takiego odejścia. Jak pan słyszy, imię trzeciego dzwonu też miało uzasadnienie w naszych poglądach.

– Na parterze widziałem koty, a tutaj, w pracowni, królują obrazy święte. Brewiarz pod ręką… Pamięta Pan taki moment w swoim życiu, który by można nazwać nawróceniem?

– Nie było takiego momentu. Zawsze miałem wrażenie, że Ktoś na mnie patrzy, śledzi moje kroki, że jestem odpowiedzialny przed Kimś niewidzialnym. Moje niebo nigdy nie stało w płomieniach. Więc, jeśli doszło do jakiejś duchowej przemiany, to dotyczyła ona mojego stosunku do Kościoła, a nie – religii. Byłem wychowywany tradycyjnie. W dzieciństwie babcia prowadziła mnie na wszystkie nabożeństwa maryjne. Bardzo długo tkwiłem w przekonaniu, że trwają one strasznie długo – jakieś dwie godziny, aż wreszcie zrozumiałem, że zawsze po nabożeństwie zostawaliśmy na Mszę.

Potem nie miałem pokusy ateizmu, raczej nazwałbym to duchowym bałaganiarstwem. Lubiłem chodzić do kościoła tylko wtedy, gdy był pusty. Traktowałem go jako miejsce do medytacji, rozliczeń z samym sobą, bycia z Bogiem sam na sam: próśb o coś, podziękowań za coś... Byłem takim kościelnym singlem, bywalcem. Żona się ze mnie troszkę naśmiewała, bo sama wiedziała zawsze doskonale, czym jest Msza święta.

– Kiedy to się zmieniło?

– Powrót do Kościoła (i to właśnie maryjnego) nastąpił w stanie wojennym na Jasnej Górze. Leży tu taka książeczka o mnie pt. ,,Na Jasnej Górze odnalazłem wolną Polskę i siebie". Nic dodać, nic ująć.

Odkryłem słodycz bycia we wspólnocie. Półżartem od tamtego czasu mówię o sobie, że jestem hedonistą religijnym, bo uczestnicząc w Mszy odczuwam przyjemność, przechodzącą w duchową rozkosz.

– Msza jest świętem. A codzienność?

– Drugim momentem przełomowym było dla mnie odkrycie Brewiarza. Nie rozstaję się z nim, odnalazłem tam wszystko. Inny wymiar owej codzienności, o którą pan pyta. Zyskałem też, dzięki niemu właśnie, a nie studiom teologiczno-historyczno-biblistycznym, świadomość korzeni wiary katolickiej. Wciąż powtarzam, że wyznaję wiarę judeochrześcijańską i jestem wojującym anty-antysemitą.



Staram się to nawet podkreślić w utworach, które komponuję, zwłaszcza ostatnio. Do tekstu „Magnificat" kompozytorzy zwykli dodawać różne teksty, szczególnie pod koniec utworu, żeby wybrzmiał tryumfalnie. Najbardziej znany „Magnificat" Jana Sebastiana Bacha kończy właśnie radosna ,,Gloria". Swój utwór zakończyłem trzema słowami z Psalmu 125 „Pax super Israel" (Pokój nad Izraelem). Taka jest moja doksologia, posłanie, niezależnie od treści samego „Magnificatu".

– „Magnificat" jest częścią cyklu...

– Jest drugą częścią trylogii. Najpierw był „Angelus", czyli Zwiastowanie. Chciałbym zdążyć jeszcze napisać trzecią część – „Kantyk Zachariasza", który bym połączył z kantykiem Symeona: ,,Teraz o Panie pozwól odejść słudze swemu w pokoju, bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie".

Połączę te dwa kantyki, choć wiem, że nie mogę się wdawać w dyskusję z teologami. Padłbym przy pierwszym złożeniu szpad. Nie spieram się z poglądem, że takie prywatne tłumaczenie Pisma Świętego jest niewskazane. Ale myślę, że jeżeli płynie zeń coś dobrego, to jestem usprawiedliwiony.

W „Angelusie" Maryja dowiaduje się, że została wybrana. „Magnificat" jest podziękowaniem kobiety, która nosi w łonie Zbawiciela. „Kantyk Zachariasza" jest podziękowaniem narodu wybranego. Dlatego kojarzy mi się ze starym Symeonem, któremu Duch Święty objawił, że nie odejdzie ze świata, póki nie ujrzy oczekiwanego Zbawiciela. I wreszcie spotyka w świątyni małego Jezusa z rodzicami.

– U Bacha kantata ,,Ich habe genug", która właściwie jest pieśnią Symeona, kończy się radosnym tańcem człowieka, który wreszcie w spokoju może odejść.

– Tak, to jest moment radosny. Przyzwyczailiśmy się, że wszystko, co religijne, powinno być solenne. Rozmawiałem kiedyś o kwartecie Józefa Haydna ,,Siedem słów Chrystusa na krzyżu". Miejscami brzmi on zaskakująco wesoło. Rozmówca wytłumaczył mi, że kiedyś radość ze zbawienia była czymś oczywistym.

– Wróćmy do Brewiarza i codzienności. To on stanowi o jej rytmie?

– Nie tylko o rytmie. Kiedykolwiek otwieram Brewiarz, zawsze odpowiada mi na pytania dotyczące mojej aktualnej sytuacji życiowej. Może coś sobie podświadomie dopowiadam albo dobudowuję, ale traktuję go czasem jak życiowy poradnik i przewodnik. Chociaż nie... Zbyt pospolicie to brzmi, w naszych poradnikowych i przewodnikowych czasach.

– Powiedzmy: poradnik metafizyczny i przewodnik duchowy. Tak brzmi lepiej?

– Tak może być. Towarzyszy mi od czasu, kiedy znalazłem się na Jasnej Górze. I tutaj zbliżamy się do ckliwych wynurzeń o „per Mariam ad Jesum". Nic nie poradzę, że tak właśnie, przewidywalnie i zwyczajnie, biegła moja droga. Przez Maryję do Chrystusa. Miliony ludzi doznały jej nadzwyczajnego działania na Jasnej Górze. W końcu jest tyle kopii wizerunku w domach, kaplicach, kościołach, sanktuariach, że nie potrafię opowiadać o moim doświadczeniu, używając nadzwyczajnych metafor. Można powiedzieć, że Czarna Madonna oddziałała na mnie rutynowo.

Pytał mnie pan na początku o nawrócenie. Zaprzeczyłem, ale na pewno była to iluminacja. Dostrzeżenie wspólnoty przez pryzmat drugiego człowieka i Chrystusa, który w nim jest.

– Koło Brewiarza widzę różaniec.

– Różaniec jest brykiem z historii zbawienia, którą przerabiam przy każdym starcie i lądowaniu samolotu. Ale nie tylko. Od ćwierć wieku towarzyszy mi nieustannie. Też dostałem go na Jasnej Górze. Mieszkałem wtedy zamknięty całymi tygodniami w klauzurze.

– Wokół był stan wojenny...

– Tak, a ja czułem, że jestem w miejscu wolnym. Od zawsze.

– Kiedyś powiedział Pan, że jest katolikiem zamkniętym. Cóż to znaczy?

– Zamkniętym – i to coraz bardziej. Może zbyt mało znam historię, bo nieraz już pewnie ludzie żyli w przekonaniu, że upadają wartości, ideały, kruszeją podstawy, zanika duchowość. Nic nie poradzę, że mam katastroficzne poczucie nieodwracalności tego procesu w naszych czasach. W każdym razie – nieodwracalności w obrębie świata zdominowanego przez poprawność polityczną. Dlatego za bezcenne uważam zjawisko, z którym nie mogę się w stu procentach – tu się zastanawiam głęboko, bo może ulegam owej poprawności – identyfikować, czyli Radio Maryja. Dobrze, że ono jest. Lamenty, jakoby było nieszczęściem naszego Kościoła, są co najmniej niesprawiedliwe. Tylko tam słyszę słowa, które przemawiały do mnie w dzieciństwie. Myślę, że nie mogłoby być większego nieszczęścia niż zlikwidowanie tego radia i zostawienie paru milionów ludzi, w tym mnie, samym sobie.

– Ale bywają tam też audycje dla „dorosłych inaczej". Pan jako anty-antysemita może je znieść?

– Dla mnie najważniejsza jest wspólnota modlitwy, którą tam znajduję. Antysemitów znajdziemy wszędzie i na tym polega ryzyko prowadzenia otwartego radia, że słyszymy na żywo ich wyskoki. Ja na nich jakoś nie trafiam, a jeżeli już – to moderator ucina ich wywody.

Moje zamknięcie znaczy tyle, że Brewiarz jest dla mnie ciągle aktualny, że przypominanie historii zbawienia przez różaniec jest aktualne i Stary Testament – też. Jak powiada Izajasz: ,,Wróćcie na stare ścieżki, tam znajdziecie wytchnienie". Może jest to tylko zwierzenie starego człowieka, który inaczej już nie potrafi? Chyba jednak nie... Radio Maryja jest dla mnie – ostatnią być może – Izajaszową ścieżką wśród chaszczy. Zaznaczam od razu, że nie mam moherowego beretu. Zawsze chodzę z gołą głową, nawet w najsroższe zimy – wieczne utrapienie mojej żony.

– Co właściwie znaczy dla Pana owa poprawność polityczna? Nie lubi Pan jej egalitaryzmu, pasji wyzwoleńczej czy wyparcia języka religijnego ze sfery publicznej?

– No tak, twierdząc, że nie wszystkie religie są sobie równe, można być zaraz uznanym za „ciemnogród". Dla mnie jednak najbardziej niepojęte jest wykluczenie z języka i kultury pierwiastka duchowego, niematerialnego. Niedawno rozmawiałem w Nowym Jorku z moim nowym amerykańskim przyjacielem, o połowę młodszym. Jak to Amerykanin, na początku chciał, żebyśmy ustalili, kto jest kto. I zaraz po „dzień dobry" wyznał, że jest ateistą. Ale co to za ateista, który potem wciąż powołuje się na przeznaczenie? Ciągle powtarzał: „destiny, destiny". Nawet mnie to nie dziwiło, bo – prawdę mówiąc – ja w ogóle nie wierzę w istnienie ateistów. Jeśli ktoś nie wierzyłby w Boga, to nie mógłby również wierzyć w istnienie wielu dzieł sztuki.

– Dzieło sztuki może być dowodem na istnienie Boga?

– Może... Weźmy renesansowe malarstwo, średniowieczne katedry, nie mówiąc już o całym Bachu. Emil Cioran mówił: „Bez Bacha Bóg byłby postacią drugorzędną". Dla mnie natomiast, dzięki Bogu właśnie, Bach jest postacią pierwszorzędną. Katedry i muzyka Bacha nie powstały przecież dla nikogo – myślę tu o postaci ich Adresata. Wierzę, że był czas, w którym mogły wydarzać się cuda.

– A dzisiaj – nie? Stefan Swieżawski mówił, że największą chorobą XX wieku jest to, że nie potrafi uwierzyć w cuda.

– Wydaje mi się, że cud wymaga aury, napięcia duchowego. W tamtym świecie, bez współczesnego wrzasku, zgiełku i furii, było miejsce na cud. Ale pamiętam, jak – nie tak dawno – usiadłem w paryskiej kawiarni na Bulwarze Saint Germain, którą odwiedzałem jeszcze w moich paryskich latach 60., i przypomniałem sobie jednego z moich nieżyjących już kolegów. W tym hałasie, zgiełku klaksonów odmówiłem „Ojcze Nasz" za duszę przyjaciela. Przez moment miałem poczucie, jakbym się przeciwstawił światu i że jest to możliwe. Ale może histeryzuję? Nawet w nowoczesnej Japonii są zakłady, gdzie pracę przetyka się wspólną modlitwą.

– Mówimy tutaj o świecie europocentrycznym...

– Nie wiem, czy jestem dobrym partnerem do takich rozmów. Siedzę w domu, od pewnego czasu obserwuję świat głównie przez okno. Jeśli podróżuję, to przeważnie na czyjś koszt i w nienajgorszych warunkach, więc – czy ja coś wiem o tym świecie?

– Wie Pan na pewno dużo, choćby z książek. Co my tu mamy? Ratzinger, Kapuściński, Hemingway, św. Augustyn, Houellebecq, ks. Twardowski i… co? Stephen King? Horror o telefonach komórkowych?

– Strasznie nudny ten King ostatni. Pokochałem go za ,,Christine"...

– No tak, w końcu to jest historia o aucie, które ożyło i zabija… Jako wielbiciel dobrych aut musiał się Pan bać podwójnie.

– Było coś na rzeczy, ale głównie zajmował mnie w wątek zemsty. Poruszenie atawistycznej struny w nas, ludziach ze świata, gdzie zemsta jest wyklęta. Ale lektury przewidziane na lato to ów stos książek Czesława Miłosza, głównie próz, esejów, wspomnień – tak przemawia do mnie najsilniej.

Książki czytam dzisiaj jak dodatki do Biblii, na przykład wciąż powracam do „Boskiej komedii" Dantego. Tak też traktuję powrót do dzieł Alberta Camusa. Doszedłem do momentu, kiedy uważam, że warto komponować tylko utwory religijne. Może i lepiej, bo inaczej powstają jakieś poważne kolubryny.

– Jednak muzyki filmowej Pan wciąż nie porzucił.

– Zawsze mówiłem, że jako kompozytor jestem jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ten drugi żyje we mnie na szczęście tylko w niewinnym, filmowym wydaniu.

– Do wszystkich ostatnich kompozycji przypisana jest intencja dziękczynna: za życie, za żonę... Przymierza się Pan do Psalmu 136 z refrenem: „bo wielka jest łaska Jego".

– Za żonę dziękuję, bo dostałem ją na całe życie...

– To też była iluminacja?

– To był piorun, dokładnie taki sam, jak ten, który trafił Michaela Corleone w pierwszej części „Ojca chrzestnego" – mojego ulubionego filmu. Z tym, że mnie to się nie przydarzyło wśród spalonych upałem sycylijskich pól, tylko na zakręcie szkolnych schodów. Trafił, utkwił i tak został… Żona na całe życie – nie jest to rzadkość w świecie kompozytorów, bo najczęściej wiodą żywot dość poczciwy. Kompozytorzy to wyjątek wśród artystycznej bohemy. Komponuje się przecież w ciszy, najlepiej w domu, a nie w teatrze, na planie filmowym albo na plenerach malarskich.

– U Pana jednak nie sposób odróżnić wdzięczności za życie od dziękczynienia za żonę. Nie tłumaczyłbym tego naturą profesji kompozytorskiej...

– Powiedziałem, że do Jezusa trafiłem przez Maryję, ale do Maryi trafiłem przez kobietę, czyli – moją żonę. I to od niej nauczyłem się, że za wszystko należy dziękować.

Wdzięczność za życie przyszła do mnie w momencie, w którym mógłbym zadawać Bogu pytania: „Dlaczego Panie!?". Najtrudniej znieść cierpienie najbliższej osoby i bezsilność, gdy chciałoby się jej pomóc. Od kilku lat żona poważnie choruje, prześladują ją cierpienia i wydawałoby się, że powinienem podnieść bunt. Widzę jednak, że również Barbara przyjmuje je jako rzecz normalną: skoro tak jest, to znaczy, że tak – z jakichś powodów – ma być. Przyjmuje wszystko: dobre i złe, wspomina wspaniałe rzeczy, które dostaliśmy od życia, wrażenia, ludzi, których spotkaliśmy, podróże, przeczytane książki, obejrzane obrazy... Ofiarowuje swoje cierpienie w intencji tych, których nawet nie znamy, ale którym być może ta ofiara jest w jakiś tajemniczy sposób potrzebna. Mam 75 lat, czytam nekrologi młodych ludzi, jakże miałbym nie znaleźć powodu do dziękczynienia?

,,Magnificat" jest właśnie hymnem dziękczynnym: ,,Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, wielkie bowiem rzeczy uczynił mi Wszechmocny". Właśnie, wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny dając mi takie życie, dając mi taką żonę, również – dając mi taki zawód, a przede wszystkim pozwalając mi zauważyć drugiego człowieka. Co mam i kocham – zawdzięczam innym i Bogu, który w nich do mnie przychodzi.

– Opowiadał mi Pan, że kiedyś – po sytuacji wydawało się już beznadziejnej – Pani Barbara wróciła z „tamtej strony" i powiedziała: „tam jest pięknie"...

– Powiedziała: „tam jest pięknie, jasno i spokojnie". Był taki moment całkiem niedawno, że była – dosłownie – na granicy życia i śmierci, a może tuż za nią. Doświadczyła spokoju, jasności, żadnych tam tuneli i labiryntów.

– Spodziewam się, że to Pana nie zaskoczyło, było tylko potwierdzeniem…

– Tak, było potwierdzeniem. Znam ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości, że kiedyś umrą. Mają nadzieję, że będą wyjątkiem. Każdy się boi cierpienia, samego faktu odejścia, tego, że życie potoczy się dalej już beze mnie… Nie chciałbym żony zostawić samej i ona nie chciałaby mnie zostawić samego. Ale to jest kwestia nie do rozwiązania.

– Na fortepianie leży partytura powstającej Piątej Symfonii „Adwentowej", ale używa Pan w niej tekstu z Apokalipsy.

– Tak, ale będą to powtarzane jak mantra słowa: „Veni, Domine Jesu!".

– No tak, oto jest apokalipsa według Wojciecha Kilara. To będzie symfonia oczekiwania?

– Zdecydowanie tak... Bardziej kontemplacyjna niż poprzednie.

– Po 11 września 2001 r. powstała „Symfonia Wrześniowa". Kiedy ją Pan komponował, znał Pan już teksty o islamie swojej ulubionej Oriany Fallaci?

– Czytałem je później. Jej książki leżą u mnie do dziś na honorowym miejscu.

– Jej „Wściekłość i duma" była również wyzwaniem dla poprawności politycznej – tak ją Pan czytał?

– Ta książka jest pisana nocą, mrocznymi emocjami, które daremnie wyklinamy z siebie i czasem wracają za dnia. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarła na mnie wiadomość o śmierci Fallaci. W pierwszym odruchu udałem się do warszawskiego kościoła, niedaleko mojego hotelu, by dać na Mszę za spokój jej duszy. Akurat była wolna intencja w tym dniu, ale byłem niepewny, ponieważ znałem jej stosunek do wiary i Kościoła. Podzieliłem się moimi wątpliwościami z księdzem. Popatrzył na mnie i powiedział: „Ona była prorokiem...". Teraz zasłaniam się jego słowami, wiem.

Sam fakt napisania symfonii był oczywistym odruchem mojej nieuleczalnej, bezkrytycznej i bezrefleksyjnej sympatii dla Ameryki. Tom Mix, kowboje – to pamiętam jeszcze sprzed wojny. Potem kino amerykańskie, literatura… Faulkner… Gdybym musiał wynieść się z jakichś powodów z Polski, na pewno lepiej czułbym się w Ameryce niż w Paryżu czy – nie daj Boże – pięknej Pradze, gdzie trudno trafić na Mszę, bo kościół jest zamknięty, choć wisi karteczka, że właśnie powinni odprawiać. Już się nawet nie spodziewają, że ktoś przyjdzie.

– Przy okazji Apokalipsy nie udało mi się Pana przyłapać na pesymizmie, więc może jeszcze raz – ostatni, słowo daję – spróbuję. Wiem, że przymierzał się Pan do kompozycji inspirowanej Księgą Koheleta. A tam przecież wciąż powraca refren: „marność nad marnościami i wszystko marność". Skąd się ten Kohelet u Pana wziął?

– Czasem dobrze się nad marnością zastanowić. Ale inny był powód mojego zainteresowania – zachwycił mnie jeden fragment, blisko końca. Tak brzmi w tłumaczeniu Miłosza, mam je pod ręką:

Pomnij na Stwórcę twego
w dniach twojej młodości,
nim złe dni nadejdą i nastaną lata,
kiedy będziesz mówił:
nie cieszą one mnie. (…)

Kiedy zamknięta będzie brama od ulicy
i nie słychać głosu żaren,
a wstaje się na głos ptaka,
kiedy córki pieśni umilkną.

I strach wejść na górę,
a na równej drodze serce będzie się trwożyć.
I zakwitnie drzewo migdałowe,
i świerszcze polne ociężeją,
i moc swoją utracą kapary,
bo człowiek teraz idzie
do swego wiecznego domu
i krążą po rynku żałobnicy.

Aż przerwie się srebrny sznur
i stłucze się lampa złota,
i rozbije się dzban u źródła,
i pęknie koło u studni.

I wróci proch do ziemi, tak jak był,
i wróci duch do Boga, który go dał.

Fantastyczny tekst. Trochę się kłóci z jasnością, o której mówiła żona, lecz nie było tak, że przeczytałem Koheleta i rozczuliłem się nad sobą. To mi się po prostu bardzo spodobało. Może instynktownie szukałem jakiejś pięknej formuły pożegnania ze światem? „Przerwie się srebrny sznur"... „Moc utracą kapary"... Nie, nie obawiam się śmierci, tylko – po ludzku – cierpienia. Naprawdę. Najwspanialsze byłoby, gdybyśmy mogli razem z żoną, trzymając się za ręce, wejść razem do Królestwa Niebieskiego. Wiem, że brzmi to jak czysta grafomania. Nic na to nie poradzę. Tego chcę.



Katowice, 5 lipca 2007


http://tygodnik.onet.pl/3591,29721,1425737,1,tematy.html


Następne wywiady zaprezentuję w kolejnych wpisach


23 lipca 2007

Polemika z Markiem Kęskrawcem

Kilka dni temu niespodziewanie otrzymałam maila od red. Marka Kęskrawca - dziennikarza śledczego z "Newsweeka". Jednym słowem WYŚLEDZIŁ MNIE (!), a dokładnie wyśledził mojego bloga, założonego na niezależnej, zagranicznej platformie blogspot, należącej do kraju, który może poszczycić się jedną z najstarszych, a więc i najbardziej dojrzałych form ustroju demokratycznego (p Stany Zjednoczone). Dotarł do blogu, do którego zagląda niewielu czytelników (miałam takie 100% przeświadczenie, gdy czasami "śledziłam" w ustawieniach bloga liczbę osób odwiedzających mnie w ciągu dnia). Siedzę sobie tu cichutko, skromnie sobie "skrobię", a tu masz! Zawitał do mnie dziennikarz z "Newsweeka"! No, no, nie ma co, mile połechtało to moje EGO:)

Pan Marek wdał się ze mną - skromną blogowiczką, nie mającą nic wspólnego z politykami, czy wszelakiej maści tajnymi służbami śledczymi, ot prowadzącą sobie "codziennie" wirtualny pamiętnik (czasami nawet pisującej w stylu nastoletniej panny) - w polemikę. A właściwie wyraził silne oburzenie w związku z tym, że we wpisie z dnia 17.07.2007 r.: "Jak działa propaganda, czyli współczesna psychuszka" zarzuciłam mu, podobnie zresztą jak dr Murawcowi z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, że wypowiadając się o paranoi obecnie rządzących polityków i zachęcając czytelnika do przeczytania wywiadu z psychiatrą, posługuje się językiem i metodami tygodnika "NIE" Urbana; zarówno pismo Urbana pisało o paranoi Kaczyńskich, jak i tygodnik "Newsweek", jak i pan red. Kęskrawiec w swoim blogu, o chorujących na paranoję politykach, zasiadających obecnie w rządach.

Ale jak okazuje się, nie tylko ja miałam takie skojarzenia. Kolega redakcyjny p. Kęskrawca - Rafał Ziemkiewicz - podobne miał do moich odczucia, z tym że tygodnik "Newsweek" przyrównał do "PRZEGLĄDU".

A oto fragment wypowiedzi red. Ziemkiewicza:

"Panadoktorskie ględołki

(...) W ten poniedziałek także "Newsweka" kupiłem, między innymi zyskując w ten sposób okazję do przeczytania wywiadu z dr Sławomirem Murawcem, psychiatrą. Doktor stwierdza, że wielu polityków to osobowości niedojrzałe, co pewnie jest prawdą - dzisiejsza cywilizacja, cpo najmniej od czasów "kontrkultury" wielbi i hołubi niedojrzałość, więc czemu akurat politycy mieli by być wyjątkiem. Tym, co naprawdę cenne, są panadoktorowe definicje choroby psychicznej. Paranoik na przykład to człowiek, który używa pojęcia "zło". "Nie ma rewolucji bez paranoi... Żeby na nowo obalić stary porządek trzeba na nowo nazwać dobro i zło. Znaleźć wroga" - oznajmia pan doktor. No, no, to niezłe. To pan doktor sam mógłby być niezłym paranoikiem, jak by mu na przykład gwizdnęli samochód, bo idę o zakład, że by natychmiast wtedy "znalazł wroga" w złodzieju, i domagał się, żeby go złapano, ukarano i odebrano skradzione mienie. "Ale przecież czarno białe widzenie świata nie świadczy o paranoi", odważa się zauważyć dziennikarka, co na tle tej rozmowy lśni jak pierwszej wody dyament mądrości. Pan doktor nie daje się jednak zagiąć: "Niebezpiecznie zaczyna się robić, gdy człowiek zaczyna wierzyć, że dobro i prawda leżą po jego stronie", odkrywa. O ja cię... No pewnie, przecież każdy normalny człowiek zdaje sobie sprawę, że dobro i prawda leżą po stronie przeciwnej. Każdy normalny człowiek chce świadomie czynić zło i żyć w kłamstwie. Tylko paranoik chciałby odwrotnie. A "Tacy ludzie u władzy są groźni". Przekładając na język bieżącej polityki, można w tym wyczytać wskazówkę: lepsi cyniczni złodzieje i oligarchowie od Kwacha, niż paranoiczne rojenia o naprawie państwa i ukróceniu korupcji. Zresztą wyłożoną wprost. Za rządów lewicy, kojarzonych ze złodziejstwem, było, zdaniem mędrca "też niemiło, ale jakby mniej groźnie". Jasna sprawa. Dlatego, choć deklaruje on, że ludzi zaburzonych widzi po różnych stronach sceny politycznej, to jakoś poza Józefem Oleksym omawia tylko przypadki jednoznacznie odnoszące się do głównej partii rządzącej. Żeby nadać swym przestrogom intelektualny polor, pan doktor postanawia błysnąć erudycją. I to jest najśmieszniejsze: "Był taki władca we wczesnych wiekach chrześcijańskich. Gdy zdobywał miasto, mordował wszystkich w duchu miłosierdzia. Wysyłał ich na sąd ostateczny: pan Bóg oddzieli dobrych od złych, bo ja nie mogę, mówił z >>pokorą<<" - opowiada doktor Murawiec. Zapewne chodzi mu o sławnego dowódcę tzw. krucjaty przeciwko Katarom, Szymona z Montfort. Wprawdzie było to nie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, tylko w wieku XIII (wybitny psychiatra nie musi odróżniać antyku od późnego średniowiecza, bo to nie wchodzi w zakres jego specjalności), ale to on właśnie, pytany przez podwładnych, jak mają odróżnić sekciarzy od prawych chrześcijan odpowiedział "zabijajcie wszystkich, Bóg swoich pozna". Tylko że nie miało to nic wspólnego z "duchem miłosierdzia", "pokorą" ani "paranoją", ani nawet, wbrew pozorom, religijnym fanatyzmem. Był to po prostu krańcowy, zbrodniczy cynizm, i sam De Montfort uważał swe słowa za dobry żart (tak też je przyjęli jego podwładni - dopiero publicyści Oświecenia nadali im inny sens). Rzecz w tym, że przywódca krucjaty był Normanem i dowodził wojskami Normańskimi. Normandowie i Prowansalczycy toczyli ze sobą walkę od stuleci, przede wszystkim o dominację nad obszarem dzisiejszej Francji, ale też z narastającej przez pokolenia nienawiści plemiennej. Dla Szymona walka z herezją była więc idealną okazją zadania odwieczenmu wrogowi, przy wykorzystaniu wsparcia reszty Europy i pod auspicjami samego Boga, a co najmniej jego ziemskiego namiestnika, największych strat, jak tylko się dało. I wykorzystał on tę okazję dobrze - Prowansja, bynajmniej nie tylko tereny, na których herezja miała silne poparcie, została spalona do gołej ziemi i wyludniona, a jej potęga została raz na zawsze złamana. Można sobie wyobrazić, że podobnie jak Motfort mógłby sobie poczynać i żartować, dajmy na to, generał Ratko Mladić, gdyby dostał od Rady Bezpieczeństwa glejt na zaprowadzenie siłami serbskimi demokracji w Bośni. Muszę przyznać, że niewiele rzeczy uważam za bardziej żałosne od takich pseudoerudycyjnych popisów - mój Tato uczył mnie, że jak się czegoś nie wie, to lepiej się nie mądrzyć, ale on wyznawał system wartości dziś już uważany za zupełnie anachroniczny. Miałem do kolegów z "Newsweeka" żal, że pismo steruje w kierunku drugiego "Przekroju" - poza tym, że uważam "Przekrój" za gazetę słabą, to nie bardzo widzę sens w kopiowaniu czegoś, co już jest i szczególnego sukcesu rynkowego nie odniosło. Ale teksty takie jak wywiad z doktorem Murawcem czytywałem dotąd już nawet nie w "Przekroju", ale w "Przeglądzie". Jakoś mi przykro na to patrzeć.

PS.

Nie mam czasu cytować obszerniej, ale właściwie każde zdanie doktora M. jest szalenie inspirujące. A już zwłaszcza to "nie ma rewolucji bez paranoi, a mamy przecież rewolucję, symbolicznie nazwaną powołaniem IV Rzeczpospolitej". No, ale przecież powołanie III RP też było symbolem rewolucji. Może by tam pan doktor pokusił się o fachowy wykład, jaka TAMTEJ rewolucji przyświacała paranoja? I kto ją uosabiał? Wałęsa? Mazowiecki, który symbolicznie obalał stary porządek, odkreślając przeszłość grubą linią? Balcerowicz, "znajdujący wroga" w księżycowej ekonomice peerelu, inflacji i braku dyscypliny finansowej? A może (horribile dictu...) profesor Geremek i jego krąg przyjaciół, próbujący tu zbudować "rzeczpospolitą samorządną", czyli "coś co pójdzie o krok dalej niż zachodnia demokracja"? Więcej, panie doktorze, więcej - także o Sierpniu'80, jak to wtedy paranoicy, przekonani, że dobro i prawda są po ich stronie, "na nowo nazwali dobro i zło"? Wszak jeśli nie ma rewolucji bez paranoi, a paranoja jest zawsze gorsza niż rządy oligarchii, nawet bandyckiej... Ach, ileż ciekawych treści może z tego wyniknać! Nie mogę się doczekać!"

http://rafalziemkiewicz.salon24.pl/16961,index.html

Panie Marku! Mamy WOLNĄ POLSKĘ, MAMY WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI, MAMY KRAJ DEMOKRATYCZNY! NARESZCIE!!! I będę pisać sobie na mojej niezależnej platformie co żywnie mi się podoba, czyli: o emocjach, odczuciach, spostrzeżeniach, refleksjach, przemyśleniach, nie czekając na niczyją zgodę. Czasami sobie popłaczę, czasami pozłoszczę, a czasami pośmieję z otaczającej mnie rzeczywistości. Podobno cenzury u nas już nie masz, a więc nie zmusi mnie Pan do wycięcia wpisu z wirtualnego pamiętnika. A dopóki będę świadkiem etykietyzowania osób publicznych, uprawiania medialnej psychuszki przez osoby, wykonujące zawód publicznego zaufania, dopóty będę o tym pisać i przypominać o "pokrewieństwach" z "NIE" Urbana.

Z wyrazami szacunku
Venissa

21 lipca 2007

Uważajmy na moralizatorów


To jeden z punktów, poruszonych przez J. Santorskiego w książce: Ludzie przeciwko ludziom? Jak żyć we współczesnej Polsce, "Świat Książki", Warszawa 2004, s.106.

Pozwolę sobie przytoczyć bardzo znamienny fragment, który powinni sobie wziąć do serca ci, którzy uprawiają tzw. medialną psychuszkę:

Wielu ludzi, zwłaszcza zmęczonych życiem, zagubionych, potrzebuje kogoś, kto powie jednoznacznie, co jest dobre, a co złe (…). Kto ma skłonność do oceniania innych, wchodzenia w rolę moralisty? Często osoby, które nawet nie zdają sobie sobie sprawy, że demony, z którymi walczą, które demaskują i potępiają, jako zlokalizowane gdzieś “na zewnątrz”, tkwią głęboko w nich samych. Jest to przejaw zjawiska “rzutowania” czy “projekcji”. Przyjrzyj się ludziom, którzy krytykują, potępiają (…).

Myślę, że psycholodzy, terapeuci muszą bardzo uważać, zwłaszcza gdy w towarzystwie lub publicznie mówią o kimś, ze jest “zaburzony” albo “zdemoralizowany”. Dla wielu ludzi jesteśmy autorytetami, etykiety które nadajemy mogą być nietrafne, nadmiarowe i krzywdzące. Przychodzą też chwile, kiedy sami możemy się stać obiektem pełnej nienawiści projekcji”.

Mądre słowa i każdy pseudo autorytet medialny powinien się zastanowić nad nimi.

Z drugiej strony, gdy czytam je (a nie ukrywam, że przerabiałam podobne kwestie na szkoleniach w IPiN-ie w Warszawie) nachodzą mnie pewne wątpliwość. Czyżbym jeszcze do końca nie przetrawiła tego tematu?

Gdy człowiek w końcu uruchomi w sobie opisany wyżej sposób myślenia, to dochodzi do wniosku, ze w ogóle nie powinien myśleć i oceniać okoliczności, w których się znajduje, nie dokonywać selekcji bodźców na te DOBRE dla niego, czy dla innych i na te ZŁE. Czy takie podejście: nie oceniaj, nie “diagnozuj”, zwłaszcza krytycznie, bo możesz spotkać się z zarzutem, że rzutujesz swoje wnętrze na “obiekt” (tzw. projekcja nieempatyczna) nie stanowi li aby tu jakowejś pułapki? To tak, jakby za tym stwierdzeniem ukryty był przekaz: “nie myśl, nie oceniaj, bądź tolerancyjny na wszystko co cię otacza, czyli bądź bezkrytyczny i bezwolny. W przeciwnym razie będziesz posądzony o rzutowanie własnych “demonów” i “prywatnych świrów”. Moim zdaniem niebezpieczeństwo takiego myślenia (nieustanne kontrolowanie siebie, czy aby nie projektuje się swych myśli, uczuć na zewnątrz) tkwi w tym, że może ono prowadzić do tzw. zależności wtórnej, zwłaszcza, gdy nosiło się ją w sobie wcześniej, chodź by jej okruchy…A wielu Polaków takie cechy w sobie ma. To już udowodnione...

19 lipca 2007

I co wy na to "intelektualiści" polscy i panie Warzecha?

Lista lektur Giertycha zmieniona
2007-07-19 12:52 Aktualizacja: 2007-07-19 13:05

Premier ocalił Gombrowicza przed zapomnieniem

"W kanonie lektur szkolnych zostaną dzieła Witolda Gombrowicza" - niespodziewanie ogłosił premier Jarosław Kaczyński, podsumowując rok pracy swojego rządu. "Zmieniłem rozporządzenie ministra Giertycha" - wyjaśnił.


Minister edukacji Roman Giertych już zacierał ręce z zadowolenia. 10 lipca rozporządzenie z jego kanonem lektur weszło w życie. Wyglądało na to, że uczniowie od września dostaną do rąk nowy spis książek, które muszą przeczytać. Zabrakło w nim między innymi Gombrowicza.

"Mam pewien zarzut do , który był obowiązkowy w szkołach. Duża część książki jest o tym, jak główny bohater poszukuje kochanka w Argentynie. Nie wiem, czy tego typu literatura musi być obowiązkowa" - wyjaśniał minister edukacji.

Przeciwko usunięciu Gombrowicza ostro protestował minister kultury. "Przypominam, że do kanonu lektur trafiły - zgodnie z propozycją Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego - utwory Goethego, Kafki, Witkacego, Dostojewskiego, Conrada, Herlinga-Grudzińskiego, Mackiewicza. Jednak nadal nie wyobrażam sobie spisu lektur bez twórczości Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego czy Witolda Gombrowicza" - zwracał uwagę Giertychowi Kazimierz Michał Ujazdowski.

Spór ministrów miał rozsądzić Jarosław Kaczyński. I choć rozporządzenie Giertycha weszło najpierw w życie bez zmian, rzecznik rządu uspokajał, że premier w każdej chwili może zmienić listę lektur.

"Są wakacje i jest dużo czasu, by zdążyć przed rozpoczęciem roku szkolnego" - mówił dziennikowi.pl rzecznik Jan Dziedziczak.

Mariusz Nowik

http://www.dziennik.pl/Default.aspx?TabId=14&ShowArticleId=53446


17 lipca 2007

Jak działa propaganda, czyli współczesna psychuszka

Od pewnego czasu nie daje mi spokoju propaganda czyniona przez opozycję, która do złudzenia przypomina metody UB -cko SB - ckie, stosowane w czasach najgorszego stalinizmu, zarówno w Polsce, jak i ZSRR. Każdemu, kto sprzeciwiał się ówczesnym władzom komunistycznym, przyklejano łatkę "niezrównoważonego", czy "chorego psychicznie", by podważyć jego kompetencje intelektualne, bądź wręcz posłać go prosto do tzw. psychuszki. Ta ostatnia forma niszczenia psychicznego przeciwnika ówczesnych władz miała miejsce w ZSRR. W Polsce podobno zjawisko to miało znacznie mniejsze nasilenie, a to za sprawą wielu lekarzy - psychiatrów, którzy zręcznie stawiali opór rządom PRL-wskim, usiłującym narzucić podobne, jak u wschodnich sąsiadów, formy niszczenia człowieka.

Okazuje się, że i dziś nie jesteśmy wolni od tego rodzaju oddziaływań, a wręcz odnosi się wrażenie, że odkąd doszli do władzy bracia Kaczyńscy, zjawisko to uległo znacznemu nasileniu. Co ciekawe, nie wychodzi ono od rządzących, lecz ze strony opozycji, od tzw. elit intelektualnych - humanistów - "wielkich" obrońców demokracji i godności człowieka. Z jednej strony broni się homoseksualistów przed nazywaniem ich chorymi, a z drugiej - na masową skalę odbywa się przyklejanie łatek "chorego psychicznie", czy "zaburzonego emocjonalnie" premierowi i prezydentowi.

Jak okazuje się, to etykietyzowanie ma swoje epicentrum w organie prasowym dawnych władz PRL - wskich - tygodniku "NIE" - redagowanego od wielu lat przez, a jakże kogo by innego, jak samego Jerzego Urbana.

"Medyczna diagnoza wyniku wyborów

Za komuny bracia Kaczyńscy byli inwigilowani przez bezpiekę. W III RP tajna policja próbowała ich skompromitować (choćby podsuwając „NIE” fałszywą lojalkę). Wałęsa zapraszał do siebie Lecha z żoną i Jarosława z mężem, niedwuznacznie sugerując, że jest on homoseksualistą. Niewykluczone więc, że w pewnym momencie zdrowa reakcja bliźniaków na przeciwności przerodziła się w dążenie do rozliczeń i węszenie spisków.

Politycy – neurotycy

Według amerykańskiej psycholożki Karen Horney neurotyczna skłonność do dominacji i poniżania innych to jeden ze sposobów ucieczki przed lękiem, bezradnością i upokorzeniem. Neurotycy łakną władzy i prestiżu, które chronią przed poczuciem, że nic się nie znaczy. Dochodzi do tego duma: neurotyk uważa, że słabość jest nie tylko niebezpieczeństwem, ale i hańbą*. Z tego względu dzieli świat na silnych i słabych; pierwszych podziwia, drugimi gardzi. Jeżeli ktoś widzi tu analogię do wiernopoddańczej miłości liderów PiS do Stanów Zjednoczonych, to czyni to na własną odpowiedzialność.

Neurotyk kocha kontrolowanie siebie i otoczenia. Dlatego na pewno poprze sztandarowe pomysły bliźniaków – Komisję Prawdy i Sprawiedliwości i Urząd Antykorupcyjny. Komisja byłaby permanentną komisją śledczą o dużo większych niż dziś uprawnieniach.

(...) za fałszywe zeznania przed komisją – ciężkie kary więzienia i ciężkie kary finansowe. Kłamiesz – to idziesz siedzieć, nie na pół roku, tylko na lata, bez żadnych zawieszeń. Kłamiesz – dostajesz taką karę finansową, która w istocie jest konfiskatą mienia. To jest rozwiązanie idealne** – marzy Jarosław K. Reklamuje on też urząd jako niewielką służbę specjalną – pierwszą, która nie wywodziłaby się ze służb PRL.

W projektowanym rządzie z Platformą PiS chciało mieć pełnię kontroli nad wszystkim, co jest związane z bezpieczeństwem – od policji, przez prokuraturę, po służby specjalne.

Zdaniem Horney neurotyk ma silnie rozwiniętą potrzebę wywierania na innych wrażenia, zdobywania podziwu i szacunku, lubi imponować swymi nadzwyczajnymi osiągnięciami.

Proszę zwrócić uwagę, ile śledztw, w tym i przeciwko Gudzowatemu czy innym potęgom, zostało wszczętych przeze mnie przez ponad rok w istocie bardzo skromnego, pozbawionego zaplecza piastowania funkcji ministra sprawiedliwości – nie może wyjść z podziwu nad sobą prezydent Kaczyński.

Niezdrowa nieufność

Dwaj amerykańscy autorzy, Robert S. Robins i Jerrold M. Post (psychiatra i politolog), w „Paranoi politycznej” piszą, że paranoicy Bez przerwy żywią nieuzasadnione wątpliwości co do lojalności przyjaciół lub współpracowników, są przekonani, że nie można im ufać oraz nie wybaczają zniewag ani lekceważenia***.

Na paranoję składa się kilka elementów, w tym wspomniana już podejrzliwość. Inne to ksobność (przekonanie o centralności własnej osoby), mania wielkości i arogancja, wrogie nastawienie do świata, lęk przed utratą niezależności, przenoszenie na innych własnych uczuć (projekcja) i urojenia, czyli fałszywe przekonania, podtrzymywane wbrew oczywistym faktom. Według Robinsa i Posta paranoik z upodobaniem kolekcjonuje fakty, ale tylko te, które pasują do skonstruowanego przezeń logicznego systemu.

W Polsce istniał i sądzę, że cały czas istnieje, prawdziwy front obrony niemieckich interesów. Ten front to (...) aktywa niemieckich służb specjalnych, to bardzo duża grupa ludzi, która żyje za niemieckie pieniądze i która udaje niezależnych uczonych i niezależnych publicystów – głosił Jarosław Kaczyński. Albo mówi, że polityka Kwaśniewskiego wobec Rosji bierze się z tego, że w Moskwie mają teczkę na Kwacha.

Atakując urzędującego jeszcze prezydenta Kwaśniewskiego szef PiS mniemał zapewne, że daje świadectwo wielkiej odwagi, gdyż – jego zdaniem – Gołym okiem widać, że sfera wpływów Aleksandra Kwaśniewskiego jest niezwykle potężna. A przecież przez lata urzędowania organizował potężny nieformalny układ powiązań gospodarczych. Takie spiski mogą odkryć jedynie dwaj samotni szeryfowie, mali wzrostem, ale wielcy duchem. Nikogo się nie boją, nawet po 60 latach potrafią Niemcom wystawić opiewający na ponad 45 mld dolarów rachunek za zniszczenie stolicy.

Oczywiście osoba mająca skłonności paranoiczne nigdy nie przyzna się do swych uczuć. Po zwycięskiej kampanii prezydenckiej Lech Kaczyński mówił o zgodzie i zasypywaniu podziałów. W wywiadach obu braci znalazłam powtarzane jak mantra słowa, że nie chcą oni żadnych konfliktów.

Niestety, jedynym balsamem na zranioną dumę są kolejne ataki, po których przychodzi czas na jeszcze ostrzejszą reakcję. Ta zabawa się nigdy nie kończy. Szukanie wroga jest lepsze od przyznania się do upokorzenia czy bezradności, stanowiąc wygodne ominięcie realnych problemów.

Czarny scenariusz

Bracia K. zderzą się z realiami polityki. Z bólem stwierdzą, że nie wszystko, co zadekretują, staje się faktem. Nawet gdyby udało im się – w co szczerze wątpię – poprawić byt Polaków, niewiele im to pomoże. Ludzie mają naturalną skłonność do przypisywania swego powodzenia własnym staraniom, przyczyn klęski szukają zaś w działaniach innych, choćby „tych złodziejów z rządu”. I wtedy pojawi się pokusa, żeby znaleźć wroga i kozła ofiarnego, bo nic tak nie jednoczy, jak wspólna nienawiść.

Idealnym kandydatem na wroga jest Unia Europejska (zwłaszcza Niemcy!) skąpiąca nam grosza i niszcząca nasze wartości. Albo komuniści rządzący Polską przed 1989 r. Nie bez
powodu jeden z podrozdziałów „Paranoi politycznej” nosi tytuł „Szukanie nowych wrogów, ożywanie starych nienawiści”.

Paranoja towarzyszy zwłaszcza okresom gwałtownych przemian. Kozłem ofiarnym zostaną pewnie wredni liberałowie, blokujący ambitne projekty PiS. Będzie to początek jazdy bez trzymanki, która może się skończyć na przystanku z napisem V Rzeczpospolita.

Osobowość paranoiczna
Paranoiczny typ osobowości cechuje się nadmierną podejrzliwością, brakiem tolerancji na krytykę, zawziętością, skłonnością do interpretowania neutralnych lub przyjaznych zachowań otoczenia jako wrogich, obraźliwych. Opaczna interpretacja danych i odnoszenie rozmaitych wydarzeń do siebie łączy się z zaburzeniem oceny rzeczywistości. Często spostrzega się nadmierne poczucie własnej wartości i nieustępliwość w obronie własnych praw, bezwzględność w realizowaniu swoich celów. Osoby takie są zazwyczaj skryte, egocentryczne, zazdrosne, nietolerancyjne, fanatyczne i skłonne do pieniactwa. (za: Jerzy W. Aleksandrowicz, „Psychopatologia zaburzeń nerwicowych i osobowości”, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2002).

http://www.nie.com.pl/main.php?dzial=akt&id=6531

Autor : Zuzanna Jurczyńska"


Co gorsza, do etykietyzowania w wydaniu tego najgorszego brukowca dołączyli się także niektórzy psychologowie. Pierwsze tego rodzaju objawy miałam możliwość zaobserwować w popualarno - naukowym piśmie psychologicznym, przeznaczonym dla młodzieży - "CHARAKTERY", tuż po ogłoszeniu wyników wyborów w 2005 r. Niestety, nie jestem w stanie teraz przytoczyć większych fragm. wspomnianych tu materiałów, bo musiałabym "przekopać" wszystkie numery, które posiadam w swoich "archiwach". Może kiedyś odnajdę wspomniane artykuły i zacytuję obszerniejsze fragmenty.


Całkiem niedawno podobnego typu "diagnozy" można było przeczytać w "Newsweeku", w którym do psychiki rządzących "dobierał się" dr Murawiec - psychiatra, psychoterapeuta z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Nt. postawy etycznej tego pana nie będę się tutaj rozwodzić, bo każdy inteligentny i wrażliwy człowiek nie będzie miał żadnych trudności w ocenie morale tego pana. Gdy streszczałam u siebie w domu wypowiedź wspomnianego terapeuty, moi domownicy podsumowali go krótko: "Czy on aby nie jest czerwony i sam boi się lustracji? Może on sam ma coś na sumieniu?"


Również "wielka humanistka", filozof, etyk, dyżurny "autorytet" - dr hab. Magdalena Środa - przyłączyła się to etykietyzującego "chórku", która w obszernym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" - "Kaczyńscy w roli Kmiciców" - wypowiedziała się nt. obecnie rządzących, następująco:

(...) obawiam się, że taktyka polityczna pana premiera zarówno ta antyeuropejska, jak i wewnętrzna wynika z jakichś kompleksów i lęków, a nie z przemyślanej agendy politycznych strategii. To pierwszy rząd, którego postępowanie najlepiej interpretują psycholodzy, a nie analitycy polityczni.

Psycholodzy? Analizę polityczną chce pani zastąpić analizą psychologiczną?

Obserwując scenę polityczną, nie mogę się po prostu powstrzymać od diagnoz psychologicznych czy fenomenologicznych. Do interpretacji działań premiera pasuje na przykład idealnie Schelerowska kategoria resentymentu. Resentyment to rodzaj uczucia, które rodzi się na skutek jakiegoś silnego urazu i działa jako samozatruwający duszę proces. Człowiek resentymentu to ktoś, kto nie tylko ustawicznie szuka winnych swojej przypadłości, ale i kto odbiera wartość wszelkim działaniom czy opiniom innym niż jego własne. Tak zwana polityka historyczna, obsesja lustracji to jakby leczenie prywatnego urazu. Może pan premier nie był doceniany wtedy, kiedy na to zasługiwał, może skrzywdził go Wałęsa, a może jeszcze ktoś inny. Nie ulega wątpliwości, że krzywda ta tkwi w nim głęboko i że jego polityka z uczuciem tej krzywdy jest związana. Zamiast konstruktywnej polityki są bez przerwy teczki, lustracje, donosy, przecieki i afery. I kompleksy.


I twierdzi pani, że wyłącznie politycy PiS są obciążeni kompleksami? Że to przypadłość tylko tej jednej partii?

Tak uważam.

A Marek Belka, w którego rządzie pani pracowała, czy Aleksander Kwaśniewski - nie mieli żadnych kompleksów?

Nie zauważyłam, by mieli. Marek Belka, któremu towarzyszyłam w kilku wyjazdach, zawsze jawił się jako osoba otwarta i towarzyska, mówiąca w dwóch albo trzech językach, konkretna, a jednocześnie potrafiąca nawiązać z każdym dobry kontakt. Belkę można krytykować, ale nie dlatego, że miał kompleksy. Był Europejczykiem. Jeśli chodzi o Kwaśniewskiego, podobnie, on z roku na rok był coraz lepszy w swojej roli i prezydenta, i światowca. Trzeba pamiętać, że historia Europy to nie tylko bitwy i powstania, ale również kultura dworska, kultura salonów, rozmów, towarzyskich spotkań. Kaczyńscy niestety nie mogą tego zrozumieć i nie umieją z tego korzystać, bo obecność tłumacza im to uniemożliwia. To też poważne źródło kompleksów.

Źródłem kompleksów ma być nieznajomość języków?

W dzisiejszej Europie - na pewno. Blair wiele osiągnął właśnie dlatego, że był człowiekiem o niesłychanym uroku i otwartości. Sarkozy to również ten typ. Politycy twardo negocjują, ale wiele potrafią załatwić w towarzyskich rozmowach. Kaczyńscy mają z tym ogromny kłopot. Stąd ich agresja. Żyją poza tym w dziwnych zależnościach od matki, można mówić od jakimś "nieodpępowieniu".

Nieodpępowieniu? Nie przesadza pani?

To przypadłość wielu mężczyzn w Polsce. Bracia Kaczyńscy, a zwłaszcza premier Jarosław, mogą być ich patronami. Myślę, że gdyby ktoś chciał coś osiągnąć w sporach z Kaczyńskimi, to powinien zacząć od rozmów z ich mamą. Głęboka zależność od niej jest ukrytym motorem ich polityki.

Ale w polityce europejskiej Kaczyńscy zachowują się twardo, bez kompleksów...

Wręcz odwrotnie! Moim zdaniem w całym tym sporze braciom Kaczyńskim nie chodziło tak naprawdę o żaden pierwiastek, lecz o to, żeby pokazać Europie, że "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Kaczyńscy ciągle nie mogą darować Europie zaborów, braku państwowości, okupacji i ciągle, w głupi sposób, chcą dowieść, że jesteśmy wielkim sarmackim narodem. Chcą odgrywać rolę Kmiciców, zapominając, że żyjemy w XXI wieku, i że Polska nie musi przekonywać o swojej wartości szablą i bezkompromisowością. Mnie taka walka o "polskość" głęboko nie odpowiada. Czuję się przede wszystkim Europejką i walka o silną tożsamość narodową w kontekście Europy nie jest dla mnie żadnym priorytetem.

(...)

Chyba że PiS nadal będzie rządziło. Słupki sondażowe partii braci Kaczyńskich nie spadają...

Bo też i taki jest w tej jednej dziesiątej ten kraj - bo tylu mniej więcej zwolenników, w liczbach bezwzględnych, ma PiS - zakompleksiony, zawistny, przestraszony, roszczeniowy. I Kaczyńscy robią tym ludziom dobrze.

(...)

http://blog.rp.pl/blog/2007/07/02/magdalena-sroda-kaczynscy-w-roli-kmicicow/


O tym, jak łatwo poddają się tego rodzaju manipulacjom odbiorcy, może choćby świadczyć i fakt, że wątek struktury osobowości braci Kaczyńskich podchwytują także dziennikarze, pisząc nt. temat także w swoich blogach. Niejaki Marek Kęskrawiec - dziennikarz śledczy "Newsweeka", który sam niedawno napisał bardzo ważny artykuł nt.pewnego człowieka, z którego rodzina zrobiła osobę chorą psychicznie, by zawłaszczyć jego majątek (co zresztą nie obyło się bez udziału samych lekarzy - psychiatrów) - umieścił u siebie taki oto tekst:


"
29.05.2007 18:27
Wywiad z psychiatrą


Szczerze polecam wywiad z aktualnego numeru Newsweeka, przeprowadzony przez Magdalenę Melechowicz z psychiatrą Sławomirem Murawcem. Dawno już zastanawiałem się, czy nie napisać tekstu, który by analizował pod względem psychologicznym naszych polityków. Zwłaszcza w kontekście skłonności do paranoi u aktualnie nam panujących (czyli zbliżenia się do końca skali w tzw. typie czujnym osobowości według klasyfikacji DSM IV). Myślałem tak, myślałem, aż tu nagle przeczytałem cudzy tekst. Szczerze polecam."

http://www.newsweek.pl/blogi/blog.asp?Artykul=16736&Watek=98485&WatekStr=1&DA=290520071827&AutorBloga=m_kesk
rawiec

Szkoda, że Pan Kęskrawiec zapomniał o tym, co pisał w styczniu 2007 roku o losach niejakiego Henryka Onaka. Czyżby miał tak krótką pamięć, czy może miał uwagę wybiórczą? A może sam autor jest sam pełen sprzeczności i niespójności, co by i nie najlepiej świadczyło o jego kondycji:


"24.01.2007 22:59

Uratowany z piekła

W związku z artykułem "Uratowany z piekła" dostałem bardzo ciekawy tekst ukazujący poziom, jaki reprezentują niektórzy lekarze w Polsce, czego konsekwencją jest m.in. los Henryka Onaka, uznawanego przez 15 lat za człowieka chorego na schizofrenię. Ciekawe, ilu jeszcze takich "Onaków" przebywa w polskich szpitalach psychiatrycznych? A oto ten mail (zachowałem pisownię oryginalną): Witam Panie redaktorze chciałem sie z Panem podzielic moja refleksja na temt powyzszego artykułu oraz przedstawic moje przypuszczenie zwiazane z cierpieniami pana Henryka Onaka. W przedstawionym przez Pan artykule czytamy ze Pan Onak miał rozpoznanie -NIedomykalnosc mitralna I/II czesto powyzsze rozpoznanie jest błednie interpretowane prze samych kardiologów w Plosce. W skrócie przedstwie Panu o co w tym chodzi. NIedomykalnosc zastawki mitralnej z fala zwrotna I i II stopnia przy braku zaburzen hemodynamicznych teoretycznie nie wpływa na funkcjonowanie organizmu ale jest jedno ale... czesto wypadaniu płatka zastawki mitralnej towarzyszy zaburzenie neurokardiologiczne o nazwie (Syndroma Barlowi)które daje rozliczne objawy typu. zawroty głowy , skrócenie odechu , ataki lęku napadowego,kołatania serca ,omdlenia,bóle migrenowe głowy ,itp.(całosc zaburzenia obejmuje 32 symptomy) Przyczyna powyzszych objawów jest dysautonomia - zaburzenie funkcjonowania autonomicznego układu nerwowego (nadaktywacja układu wzbudzenia -współczulnego nad układem hamowania-przywspólczulnym) Dlaczego Panu o tym pisze , z prostego powodu -polscy lekarze kardiolodzy i nie tylko lekceważa powyższą chorobę koncentrujac sie na samym sercu a skargi pacjetów czesto lekcewaza i uwazaja ze to jest ich wyobraznia lub chora psychika czesto kierujac delikwenta z zespołem Barlowa do psychiatry i dalej niewiedza lekarzy psychiatrów i pogarszajacy sie stan danego pacjeta prowadzi do pasama cierpien i nieludzkiego traktowania.Czesto pacjeci dotknieci ta chorobą to młodzi ludzie którzy zupełnie nie są rozumiani przez lekarzy ,rodzinę i społeczenstwo. Ponad to w Polsce zupełnie lekcewarzy sie tą poważną chorobe a ilosc dostepnych informacji na jej temat jest znikoma i niekąpletna . Jedynie zródła (http://www.mitralvalveprolapse.com) anglojezyczne sa dosc obszerne i dokładne. Pisze to w imieniu tysiecy młodych osób dotknietych tą choroba zeby Pan upublicznił informacje na temat tego skandalu niewiedzy i niekompetencji polskich lekarzy , kraju który aspiruje do grona cywilizowanych panstw . Z powazaniem. P."

Na jakiej podstawie p. Marek Kęskrawiec twierdzi, że jeden lekarz psychiatra jest zły, a drugi dobry, etyczny, czysty i nie skażony jakimiś deformacjami osobowościowymi? Gdzież on nabył kompetencje, żeby autorytatywnie dokonywać takich rozróżnień, że w przypadku diagnozy Henryka Onaka, lekarze psychiatrzy okazali się partaczami, a w przypadku obecnie rządzących - trafnymi "diagnostami"?

Ot, jak ludzie dają sobą łatwo manipulować, nawet dziennikarze, a co dopiero mówić o potencjalnych wyborcach przyszłych rządów. I pomyśleć, że epicentrum tej pseudo diagnozy - PROPAGANDY - stanowi CZERWONY tygodnik "NIE"...

04 lipca 2007

Rozwiązanie testu projekcyjnego z dnia 26 czerwca

Moi Drodzy, zgodnie z wcześniejszą obietnicą (co prawda czynię to z pewnym opóźnieniem, za co serdecznie przepraszam) podaję rozwiązanie do "Szybkiego testu projekcyjnego" (z użyciem okładki jednego z ostatnich nr. tygodnika "WPROST"; przyp. Angela Merkel z odsłoniętym biustem, karmiąca jednocześnie obu braci - bliźniaków)

A więc informuję: jest to typowy test projekcyjny na wykrycie tzw. CIENIA seksualnego. Istnieje także podobne narzędzie z użyciem tzw. muzyki kiczowatej o zabarwieniu erotycznym.

Jeśli ktoś gwałtownie i z obrzydzeniem reaguje na tego rodzaju ekspresję (kiczowatą ekspresję plastyczną, czy muzyczną), tzn., że nosi w sobie jakąś tajemnicę zw. z nadużyciami lub niezdrowymi pragnieniami seksualnymi, np. wykorzystywał kogoś seksualnie, sam był molestowany, zdradza skłonności homo lub biseksualne, w wakacje wcielał (a) się w rolę tirówki itd. itp.

Przypomnijcie sobie teraz znane postaci z mediów, jak komentowały obrazek z Merkel i dokonajcie samodzielnej interpretacji ich reakcji:)

Jednocześnie pragnę złożyć wielkie gratulacje Geraltowi, Kukiemu i Andrzejowi A., którzy w niniejszym teście wypadli WZOROWO! Nie reagowaliście wstrętem, oburzeniem, czy obrzydzeniem, więc WSZYSTKO JEST OK! :)

Pozdrawiam

JAK WYKOŃCZYĆ FACETA

"1. Karm go dobrze zwierzęcymi tłuszczami, oszczędzaj na warzywach. 2. Poczęstuj go papierosem ilekroć jest zdenerwowany i zanim pójdzie do łóżka (jeśli w ogóle). 3. Wyśmiewaj go albo przypomnij o obowiązkach, kiedy przyjdzie mu ochota pobiegać. Nie daj mu spać, kiedy lubi. 4. Cokolwiek osiąga, robi dla Ciebie, dla rodziny - mów mu, że to nie to, co trzeba, nie tak, jak trzeba i nie wtedy, kiedy trzeba. 5. Zorientuj się, gdzie lokuje swoją męskość (zarobki, osiągnięcia w pracy, rodzicielstwo, aktywność społeczna, seksualność, hobby) i KRYTYKUJ go w tej dziedzinie przy osobach trzecich. 6. Odmawiaj mu seksu, gdy ma ochotę; żądaj, gdy jest zajęty lub zmęczony. 7. Próbuj go doprowadzić do stanu, w którym cokolwiekzrobi, będzie źle: np. jest w domu - przeszkadza, nie umie zaopiekować się dziećmi, nie zarabia, drażni CIę; nie ma go - jest winny, bo opuszcza dzieci, a Ty wykończysz się przez to, że masz wszystko na swojej głowie. 8. Gdy przyjdzie mu do głowy, żeby zmierzyć sobie ciśnienie lub zrobić sobie jakieś badania, powiedz że jest hipochondrykiem. Albo prowadzaj go bez przerwy do lekarzy. 9. Rób mu sceny zazdrości o jego czas, zajęcia, zainteresowania, ale gdy poczujesz, że zainteresowała się nim jakaś kobieta, udawaj, że sprzyjasz ich zbliżeniu. Dopiero gdy do niego dojdzie - zrób aferę. 10. Jeśli jest konserwatywny w seksie wpadaj codziennie na szalone pomysły, jeśli rozbudzony - zamknij się na wszystkie ekscesy. 11. Stwórz z dziećmi wspólny obóz przeciw niemu. Może pozyskacie Twoją mamę a jego teściową? 12. Nie odstępuj go na krok albo całkowicie pozostaw sobie samemu. 13. Cokolwiek wymyśli- mów mu, że to się nie uda, albo że on się do tego nie nadaje. 14. Gdy mówi o problemach w pracy lub konfliktach ze znajomymi, nie słuchaj go albo podsycaj jego złość do innych, ale nie mow, że ma rację, że jesteś po jego stronie. 15. Pamiętaj, ze masz do dyspozycji:"zrzędzenie", "wiercenie dziury w brzuchu", "sceny przy świadkach", "ciche dni", wykazywanie, że nic nie potrafi i odziedziczył to po swojej rodzinie".

Ten tekst pochodzi z książki J. Santorskiego - "Jak żyć żeby nie zwariować" - i mówi o tzw. "kastrujących kobietach", które w opisany wyżej sposób stopniowo, ale systematycznie wykańczają swych mężczyzn, skracając ich żywot. Oczywiście, że i u odmiennej płci takie zachowania się zdarzają, ale podobno rzadziej. W związku z tym pytanie: jak Wam się wydaje, ile z tych zachowań przejawiają wobec obecnie rządzących znane osoby publiczne? Ile jest wśród nich kobiet (?), a ile mężczyzn (?) ?